piątek, 16 września 2022

Watashi no Akuma 2 Rozdział XIII: Spotkanie. Dawny zabójca.

 Ciche i lekkie kroki oraz głos nucący nieznaną mi melodię. 

-Lee. Po tylu latach jednak się cieszę, że stanęła na naszej drodze- zauważył Rafael. 

-Ta. Po tylu latach nadal żyjemy- w plamę światła wszedł ksiądz Joseph i w ostatniej chwili pochwycił rzuconą przez Rafa broń o włos przed swą twarzą. 

-Zniszcz go- powiedział cicho Raf.- Chcę się z tym definitywnie rozstać. 

Proboszcz Torres w ten sam sposób puścił broń w młynek i uśmiechnął się przekornie. 

-Wolałbym nie dotykać miecza, którym kiedyś chciałeś mnie zabić- zauważył z lekkim śmiechem. 

-Ale dzięki niej przeżyłeś..

-Obaj przeżyliśmy. Niech spoczywa w pokoju- obaj równocześnie wykonali znak krzyża, ale Joseph naznaczył go mieczem.- Jak to my... 

-Bezpańskie psy- dopowiedział Rafael zaciągając się dymem. 

Jo poruszył głową w kierunku drzwi, a Raf bez słowa ruszył za nim. 


-Dobrze wiesz, że nie chcę wracać do tamtego mnie- odezwał się cicho ten delikatny tembr. 

-Więc po co schowałeś Yiin laang?- Zapytał Jo krótko.- Za bardzo się do niego przywiązałeś? 

-Nigdy do nikogo się nie przywiązałem- to bardzo mnie zabolało. Myślałam, że po tamtej wspólnie spędzonej nocy w hotelu jednak coś dla niego znaczę i... 

-Do nikogo, poza nią, James- kapłan Joseph rzucił mu miecz i odszedł. 

Raf pochwycił broń, zakręcił nią w powietrzu i po kilku sekundach przyłożył ją do lewego boku. 

-Nigdy ci tego nie zapomnę, skubańcu- mruknął i jakimś cudem zapiął broń przy pasie.- Yennefer ze mną. Vix, zostajesz- zwrócił się do mnie. 

Yen cofnęła się o dwa kroki do tyłu i blada, jak śmierć klęknęła, jak w kwaterze Smoków, szepcząc: 

-Tak jest, Srebrny Wilku- oznajmiła z czcią. Kiedy wstała w dłoniach trzymała cztery noże.- I, za pozwoleniem... 

-Victoria, ufasz mi?- Na to pytanie aż zachłysnęłam się powietrzem. Mimo, iż nie do końca wiedziałam, co się tutaj dzieje za Rafem (choć się pokłóciliśmy.. Eee. Wróć: to ja pokłóciłam się z nim) poszłabym nawet do piekła. Zbyt zaskoczona, by się odezwać kiwnęłam głową potakująco. 

Rafael kopnął w biurko i wsuwając dłoń pod blat pochwycił brelok z deseczką, na której wypisano jakieś... Krzaczki? 

-Idziemy do Smoków- oznajmił innym, niż zwykle tonem. Ten głos nijak nie przypominał tamtej subtelności, kiedy spotkałam go po raz pierwszy, gdy na jego tle spadały pierwsze płatki śniegu. Chodząc po komnacie puknął w jedną z szafek, a chwilę potem ze ściany wyjechała galeria broni. Wśród nich rozpoznałam tylko granaty i noże oraz broń palną widzianą na filmach akcji. 

-Łap- Raf rzucił do Yen trzy przedmioty, które schwyciła z trudem. Kłaniając się zeszła mu z drogi, a Rafael wsunął coś w wysoki but, dając sygnał do odejścia. 

[***] 

Rafael chwycił się dachu samochodu i wskakując przez otwartą szybę zaczął coś grzebać pod kierownicą. Po chwili otworzyły się drzwi, a silnik zawarczał i zaczął pracować miarowo. 

-KSIEŻE RAFAELU! MY... BOŻE MIŁOSIERNY! MY KRADNIEMY RADIOWÓZ!- Wypaliłam przerażona. 

-Cholera, walą do nas- powiedziała z boku Yennefer. 

-Rzuć dwa- odparł brunet, a ja uświadomiłam sobie coś bardzo ważnego. 

-RAFAEL, PRZECIEŻ TY NIE MASZ PRAWA JAZDY!- Krzyknęłam. Zarzuciło mną, kiedy na pełnej prędkości wpadł w zakręt, przestawił kosz na śmieci i zahamował ostro, kręcąc kierownicą w prawo. 

-Uwierz, potrafię prowadzić, a to nie są policjanci- odpowiedział, a z jego ust znów zwisał papieros bez filtra. Rzucił coś w tamtym dziwnym języku i zaciągnął długą dźwignię za wajchą skrzyni biegów rzucając- trzymajcie się, będzie rzucać! 

-Schylić się!- Usłyszałam metaliczny trzask i piski hamulców, a także serie z broni maszynowej. 

-LAU! TY SYNU KUNDLA I ŁACHUDRY..! WYŁAŹ Z ŁASKI SWOJEJ, JEBANA DANG FU!- Zawołał wesoło Rafael, jakby był w swoim żywiole.- NO, CHODŹ TUTAJ, TY CHIŃSKA KURWO!- Jak znałam Rafa, on nigdy nie klął i nie używał tak wesołego tonu. Spokojnie zatrzymał samochód na środku placyku, a brama ze zgrzytem zjechała z maski wozu. 

-Przestańcie strzelać, szczury- warknął głos przywódcy Smoków.- Pokaż Znak- zwrócił się do Rafa. 

-Który, bo mam dwa- oznajmił ksiądz przykładając do gardła Azjaty tamten miecz. Na jego widok pistolety opadły, a Smoki wokół wozu równocześnie klęknęły.

Lau natychmiast cofnął się i sam uklęknął składając dłoń na piersi. 

-Wiedziałem, że żyjesz; James. Witam ponownie, Srebrny Wilku- odezwał się z dziwną czcią. 

Raf wykopał drzwi, które ustąpiły z głośnym skrzypieniem po czym wysiadł z mieczem w ręku. 

-Ksiądz mafii- wymamrotał wesoło jeden z Azjatów. 

Rafael bez słowa przyłożył mu kraniec klingi do gardła i zmuszając go do powstania syknął zimno: 

-Mówiłeś coś, czy tylko mi się zdawało?- Zapytał krótko. 

-A tak, mówiłem, że..- zamach i odcięty łeb wylądował w palcach Lau'a. 

-Nie wyszedłeś z wprawy- stwierdził przywódca Smoków, rzucając czerep za siebie, a reszta zaczęła się o niego bić.- Dość, psie syny!- Warknął przez ramię, a reszta natychmiast przestała bawić się kawałkiem trupa.

-Oni są bardziej poryci, niż Hydry- mruknęła Yennefer, zniesmaczona splunęła na ziemię. 

Natomiast ja sama nie do końca wiedziałam, co o tym wszystkim myśleć. Niecałe dziesięć minut temu zobaczyłam, jak Rafael- MÓJ RAFAEL- bez żadnych emocji w oczach odciął głowę jednego z członków mafii oraz zelżył samego przywódcę Smoków, a ci zwyczajnie klęknęli, jakby był kimś ważnym. 

Raf wsunął miecz w pochwę, a Smoki powstały. Kilku niemal natychmiast zaczęło grać odciętą głową w piłkę. 

-Sprzątnijcie to, łachudry- rzucił przez ramię Lau- Wejdźcie- zaprosił wyjątkowo uprzejmie. 


Orientalny pałacyk od mojej ostatniej wizyty nieco zmienił wystrój. Ozdobne lampiony wiszące nieco w górze rzucały przytłumione czerwone światło na wypolerowaną, drewnianą podłogę szerokiego przejścia. 

Spojrzałam na idącego po prawej Rafaela. W półcieniu jego postać o przystojnej twarzy i bladobłękitnych oczach prezentowała się zupełnie inaczej, a te tęczówki napełniały mnie dziwnym odczuciem, jakby zasysały zewsząd całe światło, a wzamian oddawały światu o wiele głębszy mrok. Szliśmy w ciszy, przerywanej przez... Szum wody..?? 

Rozejrzałam się zdziwiona, poszukując źródła dźwięku, gdy na chwilę zagłuszył go trzask otwieranych drzwi, a moim oczom ukazał się niesamowity widok. 

Za pałacykiem wśród kwitnących drzew wiśni ukryty był przepiękny ogród. Ozdobny biały i czarny kamień układał się w kilkumetrową zwykłą srokę, co odrobinę mnie zdziwiło. 

-To symbol powodzenia- wyjaśnił uprzejmie Lau, widząc, że się przyglądam. 

-Tego akurat nigdy ci nie brakowało- odezwał się Rafael z namysłem. 

-Lepiej dmuchać na zimne, jak wy to mówicie- odrzekł Lau wyjątkowo spokojnie, a ja byłam pełna podziwu dla jego wiedzy, o której zdążyłam już usłyszeć- o czym chciałeś porozmawiać, skoro wpadłeś tu, jakby goniło cię piekło?- Zapytał. 

Raf ruszył na przechadzkę, więc zrozumiałam, że chce pogadać ze Smoczą Głową na osobności. Obawiałam się jednak, bo nie wiedziałam, do czego ma to doprowadzić. Choć w tajemnicy przed Rafaelem spotkałam się z Lau'em z zamiarem dołączenia do Smoków, miałam nadzieję; że Lau nie zdradzi tej tajemnicy. Obaj mężczyźni pozostawili nas w małym pawilonie, a mnie nagle jakiś błysk mocno zakłuł w oczy. 

-Co się stało?- Zapytała Yennefer, widząc że skrzywiona przecieram oczy. 

-Nic, jakieś światło mnie ukłuło- odmruknęłam. Wówczas zobaczyłam duży staw osłonięty z prawego boku drzewami o ładnych fioletowych kwiatach i nieznanej mi nazwie, na którym unosiło się kilkadziesiąt lilii wodnych w pełnym rozkwicie. Pod wpływem delikatnego wiaterku woda marszczyła się i odbijała swiatło księżyca w pełni. 

Rafael J. White 

Chińczyk prowadząc mnie na tyły ogrodu zagadnął: 

-Twoja dziewczyna jest odważna- powiedział lekkim tonem. 

-Victoria nie jest moją dziewczyną- zaprzeczyłem krótko. 

-Łżesz- przerwał mi spokojnie- gdyby była ci obojętna, nie chroniłbyś jej tak zaciekle. Czego oczekuje ode mnie ex zabójca?- Zapytał, kiedy nie odpowiedziałem. 

-Przysługi, jak już zdążyłeś się pewnie domyślić- odparłem po długiej chwili.- Muszę ją ukryć na jakiś czas. 

-No, tak... Wiedziałem, że szuka jej Hydra- zaczął. 

-Nie tylko. Zaczyna ją obserwować także Sabat- przerwałem mu.- Nie podoba mi się to, bo zaczęli się nią dziwnie interesować. 

-Sabat? Dziwna nazwa; przypomina trochę tych czubków bawiących się w okultyzm- stwierdził powoli. 

-Pewnie Cheng wspominał ci o Nocnych- zasugerowałem, a gdy skinął głową mówiłem dalej.- Sabat to inaczej wampirzy magnaci. Czegokolwiek chcą od Vix zamierzam ją chronić za wszelką cenę, Lau. 

-Jak mówisz cena nie gra roli- zauważył z niepokojącym błyskiem w oku- ale kto ochroni ją przed nami? Nie sądzisz, że to ironia losu, że oddajesz ją pod opiekę mafii, gdzie również może nie być do końca bezpieczna?- Zapytał z dziwnym zaciekawieniem. 

-Co chcesz przez to powiedzieć?.- Zapytałem ostro. 

-Tylko to, że w pewnym sensie, wpada z deszczu pod rynnę- uśmiechnął się paskudnie, próbując mnie sprowokować. 

I udało mu się to. Chwytając go mocno za gardło oparłem szefa mafii o drzewo i przyłożyłem mu klingę do piersi z wściekłą miną. 

-Niech tylko którykolwiek z was ją tknie, a nie ręczę za siebie- zasyczałem lodowato.- Tknie ją jeden, a wszystkich zabiję, przysięgam. Znasz mnie i na pewno zdajesz sobie sprawę, że wtedy nawet broń wam nie pomoże... Jeśli nie potrafisz utrzymać swoich ludzi w ryzach...

Lau spojrzał mi prosto w oczy z nieodgadnionym wyrazem twarzy. 

-Rozumiem. Nie musisz mi grozić- oznajmił odsuwając palcem ostrze broni. Odsunąłem się o krok i wsunąłem kodachi w czarną pochwę.- Żaden z moich ludzi jej nie tknie, nawet na nią nie spojrzy, jeśli zechcesz- powiedział poważnie.- Znam cię długo i wiem, że lepiej jest nie grać ci na nerwach; dlatego zgodzę się na każdy twój warunek- dodał spokojnie, poprawiając kołnierz czarnej koszuli.- Prawdę mówiąc żałuję, że nie wrócisz do nas. Naprawdę marnujesz się jako kaznodzieja- zauważył po chwili. 

-Skończyłem z tym; Lau. Zabójca, którym byłem odszedł na emeryturę- odparłem.- Jeszcze dziś przywiozę jej rzeczy. 

-Oczywiście- odparł uprzejmie młodszy ode mnie Azjata. 

Victoria, partnerka księdza Rafaela 

Ich rozmowa musiała nie trwać długo, bo ani się spostrzegłam, Rafael i Lau już do nas wracali. Yennefer posłała księdzu dziwnie pytające spojrzenie, a on kiwnął głową w milczeniu, podchodząc do mnie. 

-Victoria, musisz mnie teraz bardzo uważnie posłuchać- powiedział z powagą Raf. 

-Zostawimy was- odezwał się Lau, a Yen poklepała mnie po plecach odchodząc wraz z nim. 

Kiwnęłam głową zbyt zdenerwowana i roztrzęsiona, żeby powiedzieć coś więcej; bo czułam, że Raf przywiózł mnie tu w określonym celu. Wzdrygnęłam się lekko, kiedy położył mi rękę na ramieniu i przez kilka minut patrzyłam na jego twarz, starając się zrozumieć; kim tak naprawdę jest. 

Odniosłam wrażenie, że wcale nie znam Rafaela i zaczynałam trochę się go bać. Na moich oczach zupełnie bez żadnych uczuć w twarzy zabił człowieka. Ten wyrozumiały, troskliwy i pełen dobroci mężczyzna, którego myślałam, że znam; zabił kogoś innego, niż Nocny. 

-Wolałbym, żebyś nigdy nie zobaczyła tego mnie- odezwał się cicho i z żalem. 

-Tego ciebie, czyli kogo dokładnie?- Zapytałam drżącym głosem.- Dlaczego on nazwał cię James? Kim naprawdę jesteś i po co kłamiesz?? 

Rafael odsunął się powoli i położył mi dłoń na wargach, mówiąc: 

-Myślisz, że jestem dumny z tego, kim byłem i co kiedyś robiłem?- Zapytał z goryczą w głosie, unikając moich oczu powoli opuścił rękę.- Nie jestem. Dawno temu byłem zabójcą, który nie przejmował się niczym i przeliczał ludzkie życie na straty i zyski. Wstydzę się tego- powiedział dobitnie. Umilkł na chwilę, jakby próbując zebrać myśli, po czym kontynuował- James to moje mafijne miano, a Srebrnym Wilkiem nazywano mnie poza organizacją... 

Cofnęłam się o kilka kroków i napotkałam plecami słupek pawilonu, wpatrując się ogarnięta szokiem, przerażeniem i niedowierzaniem w stojącego przede mną proboszcza. 

-Należałem do Hydry, ale tej sprzed lat. Wtedy była jeszcze w powijakach i stanowiła filię weneckiej mafii- wyjaśnił. 

-Nie chcę tego słuchać- przerwałam mu z naciskiem, nadal nie mogąc uwierzyć w to wszystko. 

-Vix, proszę posłuchaj, co mam ci do powiedzenia...- powiedział błagalnie wpatrzony w ziemię. 

-Chcę wrócić do domu, Rafael, i obudzić się z tego porąbanego snu- oznajmiłam ostro, potrząsając nim. 

Nie potrafiłam w to wszystko uwierzyć. Rafael... MÓJ NAJUKOCHAŃSZY RAFAEL nigdy nie skrzywdziłby żadnego człowieka!. Brzydził się każdym, kto mógłby zrobić coś takiego... On nie... 

-To nie jest sen, kochanie- powiedział bardzo cicho. 

Po jego ostatnim słowie przestało to do mnie docierać całkowicie. Rafael oparł mnie mocno o słupek pawilonu i przyciskając mnie do niego wpiął się wargami w moje. 

Całował mocno i głodnie, nabierając łapczywie powietrza pomiędzy pocałunkami. Kanty prostokątnego słupka wbijały mi się w łopatki, gdy trzymając moje ręce pomiędzy swoimi, przyciskał mnie sobą do podpory pawilonu. 

-Raf...- zdążyłam powiedzieć zanim znów zamknął mi usta kolejnym, bardzo długim i brutalnym, choć pękającym od nadmiaru uczuć pocałunkiem. Zupełnie nie rozumiałam, co się dzieje, było mi zimno i czułam się ogromnie skołowana zachowaniem księdza. W końcu lekkim, ale zdecydowanym ruchem odsunęłam bruneta od siebie obserwując go oszołomiona. 

Rafael miał przyspieszony oddech, a jego oczy płonęły blaskiem, którego nie potrafiłam nazwać słowami. Na tej twarzy widniała cała paleta uczuć i nie przypominał mi już tego zdyscyplinowanego duchownego, którym zwykle był. Z wrażenia zapomniałam, co ledwie kilka sekund temu chciałam powiedzieć... Nie mogłam pojąć, dlaczego pocałował mnie tak nagle i w taki sposób. Kiedy stał tuż przy mnie, czułam jego łomoczące serce... A może to moje tak waliło...? Sama już nie wiedziałam. 

-O, Boże Miłosierny... Co ja robię..?- Wyszeptał wystraszonym tonem, jakby zupełnie nagle zapomniał, gdzie jesteśmy.- Pieprzyć to!.- Wymruczał wpatrując się w zadaszenie pawilonu. 


Kwadrans później jednak spoważniał. 

-Vix... Wiesz, muszę cię tu zostawić na jakiś czas- powiedział cicho, głaszcząc mnie po twarzy. 

-Jak to...? Tutaj?? Po co???- Wypaliłam udając przerażoną. 

Spojrzał na mnie, a jego oczy przygasły i znów odniosłam tamto wrażenie zanikającego wokół niego światła. 

-Chcę cię chronić- oznajmił z uczuciem, ale gdy chciałam się odezwać, domagać jakichkolwiek wyjaśnień, uciszył mnie ruchem dłoni- pozwól mi to powiedzieć.. Bo.. Nie wybaczę sobie, jeśli tego nie powiem- poprosił cicho,  patrząc mi w oczy. Zamknęłam usta, a mężczyzna o przydługich włosach, ubrany w sutannę z koloratką i ciemny płaszcz mówił dalej- KOCHAM CIĘ. Nigdy wcześniej nie czułem czegoś takiego do żadnej innej osoby przed tobą, Victoria i nikt nie znaczył dla mnie tyle, co ty- Rafael mówił szybko, jakby bał się, że stchórzy; zanim wyzna wszystko, co chciał wyznać.- Od tamtej nocy... Od tamtej nocy, kiedy cię spotkałem, moje beznadziejne życie... Ja... Znowu zapragnąłem żyć... Wiesz, jak to jest chcieć żyć?- Zapytał, ale zanim zdążyłam odpowiedzieć ciągnął.- Jakbym obudził się z koszmaru.- Zastanowił się przez moment.- Nie... To ty mnie z niego obudziłaś, Victoria..- te blade tęczówki znów zaświeciły, a oświetlający go księżyc zdawał się przez chwilę przygasać.- Dla ciebie zrobiłbym wszystko.. Nawet wróciłbym do tamtego życia, bo ja... Ty- poprawił się- jesteś dla mnie... Jesteś...- Zmarszczył czoło i brwi, nie wiedząc, jak ubrać w słowa to odczucie. 

Rafael J. White 

-Kim dla ciebie jestem, Raf...?- Zapytała niezwykle łagodnym tonem. 

Choć na zewnątrz stałem niemal nieruchomo, to w środku byłem strasznie roztrzęsiony. Czułem coś takiego pierwszy raz w swoim życiu i nie potrafiłem pozbyć się tamtych obrazów, gdy zalała mnie fala wspomnień związanych z Vix- od tamtego spotkania, poprzez początkowe wzajemne utarczki; kiedy zacząłem ją uczyć aż po dzisiejszy ciepły, późny wieczór w kwaterze Smoków. 

Nie potrafiłem zebrać myśli, albo raczej... Od tamtej upojnej nocy w hotelu nie mogłem myśleć o czymkolwiek innym w jej obecności. Potrafiłem wściekać się na każdego, poza nią. 

Victoria zbliżyła się z zaskoczeniem w oczach i poczułem jej dłoń na swojej twarzy... Ja... 

Victoria, partnerka księdza Rafaela 

Rafael płakał... Po jego twarzy spływały duże i ciężkie krople; jakby wreszcie pozbył się ciężaru; który zgniatał mu serce. 

-Nie chcę tego, ale... Muszę cię chronić przed każdym, kto chciałby- głos mu się załamał- coś ci zrobić.. W ogóle nie byłbym sobą, gdybym pozwolił komuś cię skrzywdzić- powiedział cicho. 

-Wiem- odparłam ocierając jego łzy.- Wiem, że wszystko będzie dobrze; ale boję się zostać tutaj sama i... 

-A ja boję się cię tu zostawić; ale nie mam wyboru. Nie chcę stracić wszystkiego, choć to "wszystko" jest trochę niskie i czasami upierdliwe- starał się mnie rozweselić. 

-Świat się jeszcze kręci.. Jak nieźle popieprzona karuzela- powiedziałam cicho, a on uśmiechnął się przez łzy. 

Jednak mój świat w tamtej chwili stał na głowie, a zamiast grawitacji, trzymał mnie przy ziemi Rafael J. White. 

[***] 

Kilka minut potem pożegnałam się z Rafem i Yen, jednak brunet obiecał, że przywiezie mi ciuchy i resztę potrzebnych rzeczy. Stojąc przy boku Lau'a patrzyłam, jak Rafael i Yennefer odjeżdżają czarnym samochodem. 

-Zmieniłaś go- odezwał się Chińczyk obserwując skręcający samochód. 

-Nie ja- odpowiedziałam cicho.- Ktoś kiedyś powiedział, że kobieta nie może zmienić mężczyzny, jeśli on sam tego nie chce- zauważyłam. 

Lau zachichotał zakrywając twarz szerokim rękawem swojego stroju. 

-Spróbuj to powiedzieć mojej żonie, Orle- powiedział wesoło.- W życiu się z tobą nie zgodzi. 

W tej samej chwili kilka kroków za nami usłyszałam ich piskliwy dialekt z kobiecych ust. Lau westchnął ciężko, mrucząc wymownie: 

-O wilku mowa, a wilk tuż, czy jak to tam szło- jęknął odwracając się na pięcie.- Ta kobieta jest naszym gościem, Mao- zwrócił się do nieznajomej w naszym języku. 

Mao była niską i długowłosą kobietą o czarnych włosach spiętych w kucyk na czubku głowy. Jej oczy były w kolorze kawy, a rysy przypominały nieco europejskie. Odziana była w długą suknię z lekkim rozcięciem po boku. 

-Nie kłam. Sprowadzasz sobie kochankę do domu, ty...- Rozzłościła się. 

Lau westchnął ciężko, ze zmęczeniem. 

-Prze-Przepraszam, ale Lau nie jest w moim typie- powiedziałam starając się jakoś załagodzić sytuację. 

Oczy żony Smoczej Głowy zwęziły się w szparki. 

-Uważasz, że nie jest ani trochę atrakcyjny?- Zaperzyła się, gestem ręki wskazując na Głowę mafii. 

Gorączkowo zastanawiałam się, jak wybrnąć z tej wyjątkowo niezręcznej sytuacji. 

-Z całym szacunkiem, ale nie powiedziałam, że Lau nie jest atrakcyjny. Po prostu żonaci mężczyźni mnie nie interesują- odpowiedziałam uprzejmie. 

-Skąd niby możesz wiedzieć, że jest żonaty?- Zapytała, mierząc mnie lodowatym wzrokiem. 

-Bo... No bo...- Na chwilę mnie zatkało, ale zaraz dodałam- Jest pani strasznie o niego zazdrosna... 

Po tych słowach krótko obcięty czarnowłosy osunął się na schodki dusząc się ze śmiechu. Rechotał, jak szalony, niekiedy krztusząc się z wesołości. 

-DO DIABŁA!- Zakrzyknął wesoło.- Kobiety to naprawdę zdumiewające istoty! Wiele głów jak hydra, wiele twarzy jak mafia i wiele ognia jak pożoga- zachichotał. 

-O co ci chodzi?- Zdziwiłam się gapiąc się nań, jak sroka w gnat. 

-Widzisz... W życiu każdego z moich rodaków symbole grają bardzo ważną rolę. W przeciwieństwie do was Europejczyków, my Azjaci nie jesteśmy... Rzadziej mówimy bezpośrednio to, co myślimy i każde wypowiedziane przez nas słowo, czy zdanie ma drugie dno- wytłumaczył mi spokojnie. 

-To tak, jakby diabeł mówił tylko po niemiecku- zauważyłam przyglądając się uważnie jego żonie. 

-Czemu?- Zdziwił się, wstając. 

-Według naszej Biblii anioły i demony znają wszystkie języki świata- wyjaśniłam spokojnie. 

Lau spojrzał na mnie nie ukrywając zaintrygowania. 

-Muszę przeczytać tę waszą Biblię. To może być ciekawa lektura- stwierdził odchodząc. 


Lau po kolacji poprosił swą małżonkę, by przygotowała jeden z wolnych pokoi. 

Chciałam mu podziękować, ale nawet nie chciał o tym słyszeć i bredził coś o tym, że to on jest dłużnikiem Rafaela, a nie odwrotnie, po czym zmienił temat na bardziej neutralny i zaczął zabawiać mnie rozmową. 

Rafael pojawił się kilka godzin potem z wściekle żółtą torbą. Na jej wspomnienie przed moimi oczami stanęła postać Gabriela... 

-Wybaczcie, chcielibyśmy zostać sami- oznajmił Raf zwracając się do strażników. Skłonili się lekko i wyszli zamykając za sobą drzwi. 

W tamtej chwili usłyszałam dźwięki instrumentu, na którym Lau grał po kolacji podczas naszej rozmowy. 

Rafael J. White 

-Lau znów gra na tej dziwacznej gitarze- powiedziała cicho. 

-To shamisen- poprawiłem smutno. 

Vix podniosła się z fotela. 

-Umiesz na tym grać?- Zaciekawiła się. 

-Trochę- powiedziałem wolno. 

Vix zaśmiała się cicho, ale zaraz stała się poważna, jak nigdy wcześniej. 

-Dlaczego nie powiedziałeś mi wszystkiego?- Zapytała smutno. 

Victoria, partnerka księdza Rafaela 

Rafael pochylił głowę i zgarbił lekko ramiona. 

-Myślałem, że nigdy nie będę musiał wracać do tamtego życia- zauważył ponurym tonem.- Nie chciałem do niego wracać, bo ty... Ty nadałaś mojemu bezsensownemu życiu sens, Victoria- wyznał szeptem. 

-Raf... Odrąbałeś człowiekowi głowę- powiedziałam, starając się zapanować nad swoimi emocjami. Zwłaszcza nad obrzydzeniem i strachem. 

-Czasami myślę, że to ta broń jest przeklęta- zwierzył się- że to ona zmusza mnie do bycia Nim.. Jamesem- wbił oczy w pościel- ale ja.. Ja tego nie chcę. 

-Wiem- podeszłam do niego i odsuwając pościel przytuliłam go mocno.- Nie jesteś mordercą... 

-Nie wiesz i nie chcesz wiedzieć, co robiłem dawno temu, a ja.. Sam się tego wstydzę- wyznał z rozpaczą.- Wtedy było mi wszystko jedno, bo chciałem... Z czałego serca chciałem umrzeć- oznajmił nie patrząc na mnie. 

Zaskoczona odsunęłam go od siebie i biorąc jego twarz o łagodnych rysach, zmusiłam Rafaela, żeby na mnie spojrzał. 

Rafael J. White

-Przeszłość zostawmy za sobą. Liczmy się z tym, co teraz i później- powiedziała, a to srebro w jej oczach.. 

-Boże Miłosierny w Niebiosach- wyszeptałem porażony nie tyle urodą Victorii, co jej mądrością. 

Vix zapatrzyła się na coś za oknem. 

-Mogę cię o coś spytać?- Powiedziała nagle, w milczeniu skinąłem głową.- Lau powiedział, że spłaca dług wobec ciebie. Czego dotyczył?- Zapytała cicho, jakby nadal się mnie obawiała. 

-Ocaliłem mu życie, tylko tyle- zacząłem. 

-A może AŻ tyle?- Zapytała.- Oni wyraźnie się ciebie boją. Ktoś powie "James" albo "Srebrny Wilk" zaraz wszyscy siedzą cicho. Jak wszedłeś i powiedziałeś, żeby nas zostawić samych, ukłonili się i poszli- zauważyła. 

Nie wiedziałem, co powiedzieć. 

Jak miałem się przed nią usprawiedliwiać, skoro wytłumaczenie moich dawnych zbrodni nie istniało? 

Jak miałem powiedzieć Vix, że byłem bezdusznym zabójcą wszędzie i w każdym szukającym własnej śmierci? 

Jak miałem wytłumaczyć, że całe moje życie było dla mnie tylko udręką? 

I jak miała zrozumieć, że kiedyś (nawet dla siebie) byłem zupełnie nikim? 

Nigdy nie mógłbym wyjaśnić, co mnie do tego wszystkiego popchnęło, bo miałem wiele powodów. Patologiczne środowisko. Liczne kradzieże. Klasztorny sierociniec, a potem poprawczak. Na końcu wenecka mafia i Hydra pod wodzą Lotosa... Sam nie miałem pojęcia od czego miałbym zacząć... 

Wtedy Victoria zaczęła z pamięci recytować "hymn o miłości" świętego Pawła Apostoła, a moje serce przestało się trzymać rytmu. Przepełnił mnie bezmiar żalu i poczucia winy, bo ci, których zabiłem... 

-Za nimi przynajmniej ktoś płakał- powiedziałem cicho do swoich myśli. 

Naraz poczułem kłujący ból w policzku i ujrzałem, jak Vix bardzo powoli opuszcza rękę.

-Myślisz, że nikt.. zupełnie nikt.. nie cierpiałby po stracie ciebie?- Zapytała rozzłoszczona. 

-Jakby znała wszystkie moje myśli- powiedziałem znów do swych rozważań patrząc na przesłoniętą popielatymi włosami alabastrową twarz o dużych i pięknych srebrnych oczach z ciężkimi powiekami i wachlarzem rzęs. 

-Jakby kto znał twoje myśli?- Zapytała zła. 

-TY- przyciągnąłem ją i mocno wczepiłem się wargami w jej słodkie usta w barwie dojrzałych malin. 

Victoria, partnerka księdza Rafaela 

Całował tak samo jak w tym ogrodzie... Brutalnie, grzesznie, namiętnie i do utraty tchu. 

Jak mógł pokochać, a co więcej pragnąć, takiej przybłędy; jak ja? 

Przybłędy nie pamiętającej własnych wspomnień? 

Co, jeśli w tamtym życiu również byłam morderczynią..? 

Nie znałam odpowiedzi na żadne z tych pytań, ale wydawało mi się, że każdą z nich było to imię.. 

RAFAEL. 

Ongiś pełen chłodu i okrucieństwa Zabójca Mafii. 

RAFAEL

Zagubiony człowiek szukający jakiegokolwiek powodu do życia, bo nawet w mafii szukał wiecznego odpoczynku.

RAFAEL 

Niewinny ksiądz o strasznie przerażającej mnie przeszłości, którego kochałam całą duszą i całym sercem... 


Victoria Draculea 

-Może na dziś wystarczy?- Zapytała cicho kobieta o oczach w kolorze karmelu. 

-Już jesteś tym zmęczona?- Odpowiedziałam pytaniem, upijając dość duży łyk medycznej krwi. 

-Niekoniecznie samą historią, ale potrzebuję snu. Nie śpię już niemal dwa dni- nagle ocknęła się z letargu.- Ostatnie pytanie na dziś: czy wróciła pani do Korony Cierniowej? 

Uśmiechnęłam się ze smutkiem, mówiąc: 

-Nie, ale nie chcę zdradzać zbyt wielu szczegółów z dalszej części historii, którą mam do opowiedzenia. A teraz: dobranoc- używając Mocy przesunęłam otwartą dłonią tuż przed jej twarzą, a pisarka zapadła w głęboki sen i opadła ciężko na kanapę, na której siedziała. 

Gabriel Damon Borgia 

-Nadal opowiada pan o życiu w pudle. Nie powiem, to ciekawe; ale zastanawia mnie jak wydostał się pan stamtąd. 

Siedząc bokiem na wnęce okna w swoim mieszkaniu w rogu, na ostatnim piętrze wsunąłem w usta papierosa i odpalając złotą zapalniczkę z trójgłową Hydrą w koronie, pośrodku której był wtopiony w metal szmaragd, zaciągnąłem się głęboko. 

-Wszystko, co ma swój początek; ma także i zakończenie- oznajmiłem wypuszczając z ust kłąb siwego dymu- ale dość na dziś- z fajką w zębach zeskoczyłem z parapetu i ruszyłem ku frontowym drzwiom, ale jego pytanie zatrzymało mnie w miejscu. 

-Dlaczego nie zawalczył pan o Victorię?- Zapytał szatyn o intensywnie niebieskich tęczówkach. 

Odwróciłem się ku niemu, mówiąc: 

-Yennefer zadała mi to samo pytanie, kiedy umierała- odparłem tajemniczo.- Koniec na dzisiaj. Teraz śpij spokojnie- dodałem usypiającym tonem patrząc mu prosto w oczy. 

Powieki pisarza opadły, ciało rozluźniło i ułożyło się wygodnie, a mężczyzna pogrążył się w głębokim, odprężającym śnie. 

Przez te czterdzieści pięć lat zadawałem sobie to samo pytanie, które do tej pory pozostawało bez odpowiedzi. 

Wyszedłem z mieszkania, zamykając cicho drzwi. Miałem spotkanie z Caspianem, który miał dla mnie o wiele lepszą alternatywę, niż Cerber; na który, jak słusznie przewidział Dante, zdołałem się już uodpornić. 

}***{

Victoria Draculea 

Autorka powieści ocknęła się i zamrugała zdziwiona. Za oknem wstawał piękny i dość ciepły oraz słoneczny, wiosenny poranek. 

-Nic nie budzi tak dobrze, jak caffe coretto- rzuciłam stawiając na niskim, dębowym stoliku filiżankę pachnącego alkoholem czarnego napoju oraz talerz jajecznicy.

-Dzięki- powiedziała na równi z wdzięcznością i zaskoczeniem.- A tak w zasadzie zasadniczo: skoro pije pani krew to... Czy jako człowiek nie jestem dla pani w jakiś sposób yyy jakby to powiedzieć...?- Zastanowiła się nagle speszona. 

-W przeciwieństwie do ojca, nie piję ludzkiej krwi, ale tak: to nadal kusi- odpowiedziałam ze spokojem. 

Zamarła z jedzeniem w połowie drogi do ust i spojrzała na mnie pytając: 

-Jeśli mogę wiedzieć, co stało się z pani ojcem? 

Szybkim ruchem zamknęłam modlitewnik Rafaela i drasnęłam ją sporzeniem. 

-Zabiłam go- odparłam w końcu zawieszając oczy na pustej, białej ścianie. 

Karmelowooka niemal udławiła się kawą. Po kilku minutach kaszlu i ocierania załzawionych oczu wychrypiała zdumionym tonem: 

-Jak to?? 

-Coż... Zranieni i rozgniewani ludzie robią różne rzeczy- powiedziałam z zastanowieniem.- Zwłaszcza rozgniewani. 

Na chwilę pogrążyła się w konsumowaniu śniadania, rozmyślając nad moimi słowami. Nie przeszkadzałam jej wspominając tamtą noc z Rafaelem, która miała być naszą ostatnią i, której nie zapomnę przez całe moje nieśmiertelne życie, bo wtedy... 

Mój najukochańszy Rafael odszedł. 

Jednak wróćmy do tego momentu, na którym zakończyłam swoją opowieść... 


Watashi no Akuma 2 Rozdział XII: Przeszłość księdza Rafaela. Spotkanie i szok.

 Obserowałem Chińczyka przez jakiś czas, starając się dociec; co on takiego wie, o czym ja nie mam pojęcia. 

-O co ci chodzi?- Zapytałem ostrożnie. 

Lau biorąc w palce ozdobny krucyfiks przyglądał mu się z zaciekawieniem, po czym odpowiedział: 

-Hydra zagrała ostrzej, niż sądziłem- odparł, spokojnym ruchem odkładając krzyż na miejsce. Wyjął z kieszeni zwiniętą na cztery kartkę z poszarpanymi brzegami i przesunął ją po blacie biurka ku mnie. 

Rozwinąłem papier i przeczytałem. 

-Co mnie obchodzi jakieś ogłoszenie handlarza zwierząt?- Zapytałem niecierpliwie, udając, że niczego się nie domyślam, a Lau odwrócił się i wzniósł ręce do nieba wzdychając teatralnie. 

-Ksiądz naprawdę nic nie rozumie- odezwał się z westchnieniem. 

-A co tu niby jest do rozumienia?- Wtedy spojrzałem na cenę na dole kartki i moje oczy chyba przybrały wielkość ping-pongów.- Kto chciałby aż osiemnaście miliardów za Tygrysa i Orła?- Wyszeptałem zdumiony. 

Lau nie odpowiedział. Odwrócił się i spojrzał mi w oczy z politowaniem, jakby miał przed sobą wyjątkowo tępego ucznia. Jego skośne oczy w twarzy o łagodniejszych rysach błysnęły lekko, a na wargach znów zamajaczył ten tryumfalny uśmieszek. 

Wtedy usłyszałem z korytarza kroki i rozmowę. Yennefer rytmicznie zapukała we framugę. Dostrzegłem, że Lau zniknął za regałem i sam wsunąłem kartkę z ogłoszeniem pod stos papierów. 

-Co tam?- Spytałem przybierając najbardziej spokojny wyraz twarzy, jaki potrafiłem. 

-Czytał ksiądz dzisiejszą gazetę?- Zapytała zaaferowana. 

-Nie, a co?- Zdziwiłem się, obserwując jej rozognione lico. Bez słowa podała mi gazetę, a po sekundzie nóż z jej dłoni pofrunął pomiędzy książkami. 

Metal noża stuknął cicho o metal spinki na mankiecie Lau'a, który wyszedł ze swojej kryjówki z ostrzem pomiędzy palcami lewej dłoni. 

-Tak myślałam, że czuję twoją wodę po goleniu. Jak się tu dostałeś, Lau?- Zapytała chłodno Yen. 

-W przeciwieństwie do ciebie znam różnicę pomiędzy oknem, a drzwiami- odciął się Smok, szybkim ruchem odrzucając jej ostrze. 

Dziewczyna zamarła z kolejnym nożem w dłoni i spojrzała podejrzliwie na obcokrajowca. 

-No, dobra- ustąpiła kładąc gazetę na moim biurku.- Ty już na pewno słyszałeś o wielkiej ucieczce z twierdzy, gdzie siedział Gabriel. 

Lau przeciągnął się jak kot złażący z ciepłego pieca, a ja tymczasem spojrzałem na pierwszą stronę. 

"Groźni przestępcy znów poszukiwani"- głosił tytuł, a pod spodem widok na twierdzę i zdjęcia kilku mężczyzn, z których rozpoznałem jednego. 

Był to facet, którego Gabriel nazywał Dieterem. W oczach na zdjęciu dostrzegłem, że Dieter jest Nocnym. 

-Gdzie siedzi Gabriel, Szpileczka- oznajmił Lau.- Wiem, że on żyje; ale Orzeł nie musi o tym wiedzieć- powiedział tajemniczym tonem. 

-I niby co chcesz zrobić?- Yen odchodząc stanęła za nim i wymierzyła ostrze w jego plecy. W tym momencie dostrzegłem koniec szpili do włosów przy jej tętnicy. 

Lau spoważniał. Przysiadł przy fortepianie i zagrał jakąś smętną melodię, po czym spojrzał wprost na mnie. 

-Orzeł musi dołączyć do Smoków- oznajmił krótko. 

-Kim jest ten cały Orzeł??- Wypaliłem rozzłoszczony. 

-To ja. Buon giorgno, Lau- Vix opierając się o framugę drzwi pociągnęła zielony płyn z kwadratowej butelczyny. 

Absynt. 

-Kim jest Tygrys?- Zapytała wolnym ruchem opuszczając szkło. Zabolało, że nawet na mnie nie spojrzała. 

-Kim był. Mój ojciec nazwał tak Gabriela- odparł Chińczyk, a ja byłem pełen podziwu, że potrafi trzymać emocje na wodzy i skłamać bez mrugnięcia okiem.- Spłacam jego dług, księże Rafaelu- powiedział i odszedł. 


Dwa dni po opisanych wydarzeniach, dwudziesty marzec A. D. 1991. 

-Raf, poczta do ciebie- rzucił Giaccomo. Przechodząc podał mi kopertę z adresem... Twierdzy, w której siedział Gabriel. 

-Dzięki- szybko wróciłem do swojej komnaty i oparty o drzwi otworzyłem kopertę i wyciągnąłem list. 

"Pochwalony, Panie Zarozumiały,

Mam nadzieję, że Vix już zapomniała i przeszła jej złość na Ciebie; ale dla bezpieczeństwa, proszę, spal ten list. 

Zapewne już wiesz, że Dieter i kilku innych uciekło z twierdzy. To gorsi przestępcy, niż ja. Zabójcy, którzy chwycą się wszystkiego, czego mogą; żeby wrócić na szczyt mafijnej hierarchi; dlatego chroń przed nimi Vix: nie dla mnie, ale dla siebie. 

Możesz zaufać Lau'owi. 

Dziękuję Ci za wszystko, 

Gabriel" 

Nie mogłem go posłuchać, dlatego wsunąłem kartę w kopertę, którą potem umieściłem w wewnętrznej kieszeni czarnego polaru. 

Chciałbym skłamać, że nienawidziłem Gabriela; ale to łgarstwo nigdy nie przeszłoby mi przez gardło. Mimo, że się pogubił; nadal szukał przebaczenia u własnej rodziny. 

Jak na swój młody wiek, zrozumiał swoje błędy i całym sercem próbował je naprawić, jak tylko się dało.

Jeśli wyjebią mnie drzwiami, to wejdę pieprzonym oknem- usłyszałem jego słowa ze wspomnień. 

Ten  bezczelny dzieciak imponował mi od kiedy go poznałem i... Przywiązałem się do niego, bo trochę przypominał mi mnie samego za czasów mojej młodości. Był tak samo krnąbrny, zapalczywy i miał odwagę, z lekką dawką brawury- bo jak deptać komuś po odcisku, to na całego. Jechał po bandzie, jak ja dawno temu... 

-Boże Miłosierny, dlaczego mi go zesłałeś..?- Zapytałem cicho i smutno. 

Chociaż przed nikim nie potrafiłbym się do tego przyznać, to tęskniłem za Gabrielem, jego postawionymi w rockowy fryz włosami i tym srebrnym kolczykiem kółkiem w lewym kącie warg, a zwłaszcza za tym jego bezczelnym, a niekiedy wręcz chamskim poczuciem humoru. 

Orzeł musi dołączyć do Smoków- miałem wrażenie, że gdyby nie pojawienie się Victorii, Lau powiedziałby coś jeszcze. 

Coś w stylu...

-Lau ma rację. To gwarancja jej ochrony- odezwała się cicho Yennefer zakładając za lewe ucho siwe pasmo włosów. 

-I gwarancja ma swoją cenę, Yen- odparłem niechętnie, wyjmując z szuflady zapomnianą paczkę papierosów. Rzuciłem palenie piętnaście lat temu, ale w tym momencie poczułem, że znowu muszę zapalić. Zanim zostałem księdzem, nie za bardzo wiedziałem, co zrobić z własnym życiem. Zanim na drodze stanęła mi pewna zakonnica, chciałem... 

Umrzeć. 


Piętnaście lat wcześniej, Velletri. 

-Hej, księżulku- rzucił dryblas tuż za mną. Usłyszałem odciągany kurek broni. 

-Cześć, łachudro- podniosłem ręce i szybkim ruchem odsunąłem lufę od swojej głowy. Przywaliłem domniemanemu zamachowcowi z łokcia w pysk po czym bez wahania go zaszlachtowałem. 

-Nieźle- rzucił z uznaniem cichy głos z bocznej nawy. Zawtórowały mu kroki i właściciel schrypłego tonu wszedł w plamę księżycowego światła padającego z witraża. 

-Sprawdzałeś mnie, Lotos?- Zapytałem obojętnie, opuszczając miecz do boku. obróciłem głowę, żeby spojrzeć na Szefa Hydry. 

-Muszę pilnować swojej prawej ręki- oznajmił ze spokojem. 

-To tak, jakbyś mi nie ufał, Cole- rękawem sutanny otarłem z twarzy krew asasyna.

Lotos uśmiechnął się spoglądając na mnie. 

-Do twarzy ci w sutannie, James- skomentował tłumiąc śmiech. 

-O co ci znów chodzi, C?- Zapytałem. Zdejmując strój duchownego zarzuciłem go na ambonę. 

-Po prostu jesteś słodki, kiedy się złościsz- zakpił- idziemy- dodał już poważniej. 

-Dokąd, jednego już mam z głowy- odparłem znudzonym tonem. 

-Zostało jeszcze sześciu- oznajmił lodowato- nie mogą wyjść żywi. 

-Ich zawsze jak karaluchów. Zabijesz jednego, zaraz znajdzie się dziesięciu- okręciłem miecz i wsunąłem go w pochwę przy pasie.- Poza tym to pedalskie wdzianko. Czarnych nie było?- Jęknąłem z irytacją, przesuwając pomiędzy palcami troczek staromodnej koszuli. 

-Załatwię ci, zanim zedrzesz łachy z jakiegoś truchła- prychnął ironicznie. 

-Wiesz, że niekoniecznie chodzi o kolor; Szefie, to materiał ssie- powiedziałem niezadowolony, wychodząc ze świątyni wsunąłem w usta papierosa, a po chwili siedziałem już w pędzącym drogą samochodzie. 

-Wiadomo, gdzie inni?- Zapytałem zawieszając wzrok na widoku za szybą pojazdu. 

-Po to jesteś, żeby ich wytropić i zabić- oznajmił Lotos. 

To była prawda. Jako prawa ręka, nie: jako utalentowany i doskonale wyszkolony zabójca zajmowałem się tylko tropieniem i wybijaniem opornych i zdrajców. Lotos zawsze polegał na mnie, czy chodziło o zabijanie, czy o radę dotyczącą mafijnych interesów, byłem w pobliżu aż jedno wydarzenie całkowicie mnie zmieniło, sprawiając, że zszedłem z tamtej drogi. 

Stało się to wiosną, trzy miesiące po wydarzeniach w kościele.

*** 

Kwiecień,  A. D. 1976. 

-Zadekował się w klasztorze, skubany- mruknąłem do siebie opuszczając lekko dłoń z lornetką. 

Miecz leżał ukryty w bagażniku czarnego samochodu, poza nim miałem jeszcze kilka zabawek i czekałem siedząc na masce auta aż ta łachudra Lee wylezie ze swojej nory. 

Obserwując okolicę prześlizgiwałem się wzrokiem po ubranych w czarne habity zakonnicach krzątających się wokół swego domostwa. Sam wychowałem się w zakonnym sierocińcu, gdzie nie było specjalnie źle, ale jako buntowniczy dzieciak z rodziny alkoholików miałem w życiu pod górkę, a tym bardziej po tym, gdy policja złapała mnie na kradzieży z użyciem broni, za co trafiłem do poprawczaka. Siostrzyczki załamywały ręce, kiedy zaglądałem do nich po każdej z licznych ucieczek z ośrodka wychowawczego, gdy widziały siniaki, rozcięcia i dość mocno otarte kostki dłoni po bójkach z innymi z poprawczaka. 

-Z tego chłopaka nie będzie żadnego pożytku- usłyszałem w tym momencie głos jednego z księży z bidula- nie dość, że leniwy nieuk, to jeszcze złodziejaszek, który pląta się w bójki.. 

Prychnąłem do swoich wspomnień i upiłem łyk lemoniady rozglądając się. 

-Pochwalone imię Pańskie- rzuciła tuż za mną jedna z siostrzyczek. 

Zakrztusiłem się napojem i zacząłem prychać i kaszleć; przeklinając w myślach i zastanawiając się, jakim cudem podeszła tak blisko mnie niezauważona. 

-Wszystko z panem w porządku?- Zapytała z troską, kiedy kaszląc i prychając zgiąłem się w pół, by uspokoić oddech. 

-Nic... Nic mi nie jest- z trudem cofnąłem rękę od noża pod płaszczem i wyprostowałem się powoli. 

-No eee... Pomyślałam, że jest pan głodny, więc... No... Przyniosłam drobną przekąskę- wcisnęła mi w palce lniane zawiniątko zawstydzona. 

-Dziękuję bardzo- odparłem maskując zaskoczenie lekkim, wyglądającym na uprzejmy uśmiechem. Rozmyślając, jakim cudem podeszła tak blisko, że jej nie wyczułem; zauważyłem, że siostra przygląda mi się z zaciekawieniem.- Co?- Zapytałem patrząc na nią wyczekująco. 

-Ekhm, jest pan przystojny- odparła zawstydzona i pobiegła ku klasztornym murom. Dostrzegłem, jak tuż za furtą żegna się pobożnie, zapewne mrucząc coś do siebie. 

Patrzyłem za nią przez jakiś czas, po czym w głowie zaświtał mi odrobinę szalony pomysł. Wskoczyłem do czarnej BMW-icy i zapuszczając silnik, wrzuciłem bieg i pojechałem dróżką wprost pod klasztorną bramę. Prowadząc wyciągnąłem ze schowka naładowany rewolwer i wsunąłem go w wewnętrzną kieszeń. 

Zadzwoniłem dzwonkiem przy furcie, a kilka minut potem przydreptały dwie starsze zakonnice. 

-Pochwalony- rzuciłem uprzejmie- samochód mi nawalił i... Jeśli to nie kłopot, mógłbym tutaj przenocować?- Zapytałem udając kierowcę potrzebującego pomocy. 

-P-Proszę... Gość w dom, Bóg w dom- odezwała się ta wyglądająca na starszą. 

Oczywiście celowo uszkodziłem samochód. Rozregulowałem gaźnik oraz pogrzebałem trochę przy pompie paliwowej i dołożyłem jeszcze kilka drobnych usterek. 

-Co tak strzela i warczy?- Zapytał zdziwiony głos, a na horyzoncie zamajaczyła mi postać księdza. 

-Mój wóz odmówił posłuszeństwa, proszę księdza- przeszedłem za kierownicę i zgasiłem silnik. 

-Rozumiem. Z daleka pan jedzie?- Zapytał starszy duchowny spokojnie. Otwierając bramkę poprowadził mnie ku budynkowi. 

-Byłem we Florencji w interesach- oznajmiłem ciągnąc tanie kłamstewko. 

-We Florencji to ty może byłeś. W snach- oznajmił chłodno ten głos. 

-Cześć Lee. Chyba wiesz, po co przyszedłem- odrzekłem wpatrując się w stojącego kilka metrów ode mnie mężczyznę mojego wzrostu, szatyna o kawowych oczach ubranego we flanelową koszulę i jasne spodnie oraz mocno wyświechtane tenisówki. 

Ksiądz i zaskoczone siostry zakonne obserwowali nas zdziwieni. Musieli się zastanawiać; skąd się znamy. 

-Domyślam się, ale nie mam tego- odparł wpatrując się we mnie spode łba nieufnie. 

-Wiem, że nie. Lotos odzyskał już swoją własność- blefowałem, ale musiał w to uwierzyć, bo rozdziawił gębę i cofnął się o krok. 

-Kłamiesz, Selim to zniszczył. Poza tym, nie zabijesz mnie. Broń robi za dużo hałasu- powiedział pewnym siebie tonem. 

Uśmiechnąłem się z politowaniem. 

-Ani przez chwilę nie przyszło ci do tego tępego łba, że Szef chce cię mieć żywego..?- Zacząłem z nutą pytania, ale przerwał mi mówiąc: 

-Gdyby tak było, nie przysłałby ciebie- przejrzał mnie od razu, skubany.- Gdzie twoja słynna broń? Stępiłeś ją rownie mocno, co własne poczucie humoru?- Odciął się, a ja poczułem na sobie wzrok duchownego. 

-Znudziły mi się twoje gierki- oznajmiłem zimno. Podchodząc do Lee, zwinąłem dłoń w pięść i przyłożyłem mu tak mocno, że oparł się o ścianę budynku. Powoli opuściłem rękę i odchylając wymownym ruchem połę cieńkiego, jasnego płaszcza pokazałem mu czarną pochwę z kodachi o błękitnym oplocie na rękojeści. Splunął krwią i spróbował oddać. Chwyciłem nadgarstek i stając z boku rzuciłem nim z całej siły. 

-Łatwo cię przewidzieć, Lee- skomentowałem. 

-Przyszedłeś tu szczekać, czy mnie skasować?- Zapytał podnosząc się z piachu. 

Sięgając spokojnym ruchem po miecz, odparłem: 

-Jedno i drugie- zacisnąłem dłoń na rękojeści. 

-Masz tupet, jak na cichego pupilka Lotosa- zauważył kpiąco. Odbiłem jego ciosy i wyszarpnąłem broń. Podrzucił butem kawałek metalowej rurki i chwytając ją zablokował moje ostrze niemal tuż przed swoim gardłem. 

-Na Litość Boga, nie przelewajcie krwi w domu bożym- ksiądz starał się mnie powstrzymać, ale jako zabójca zbytnio się tym nie przejąłem. 

-Niech ksiądz nie podchodzi, bo to człowiek bez sumienia- zdzieliłem szatyna rękojeścią w skroń, zaatakowałem bronią aż tu nagle... 

Zupełnie znikąd pomiędzy mną, a zdrajcą wyrosła ta zakonnica. W ostatniej sekundzie zatrzymałem ostrze o milimetry od jej gardła. 

-Zejdź mi z drogi- nakazałem bez emocji. 

-Nie mogę tego zrobić- odpowiedziała cicho, patrząc mi w oczy. Mimo stalowego tonu, nie chciałem jej zabić. Te intensywnie niebieskie tęczówki posiadały blask, jakiego jeszcze nigdy nie widziałem w oczach żadnej ze swoich dotychczasowych ofiar. Były pełne spokoju, jakby wcale nie bała się śmierci i jednocześnie miały w sobie ogień osoby, która za wszelką cenę wierzy, że każdy człowiek, kimkolwiek by nie był, zasługuje na drugą szansę.. Patrząc na nią czułem się dziwnie. Jakbym patrzył nie na nią, a na czystą i nieskalaną postać, która zna wszystkie moje słabości i obawy, ale zamiast wykorzystywać je przeciwko mnie, stara się nakłonić mnie do refleksji. 

-Odsuń się na bok, to nie twoja sprawa- starałem się stawić opór temu spojrzeniu, bo nie chciałem się zmieniać. Dobrze mi było tak, jak było: ze swoją samotnością i tym, że w pewnym sensie potrząsałem ludźmi, siłą samego strachu zmuszając ich do posłuszeństwa lub ucieczki. W odpowiedzi pokręciła głową w geście odmowy, a ja postanowiłem ją nastraszyć, więc odsunąłem miecz i znów się zamachnąłem, mówiąc: 

-Dałem ci szansę. Teraz zabiję was oboje- oznajmiłem bezdusznym tonem, ale coś we mnie drgnęło i moja ręka.. Znów zatrzymała ostrze o milimetry od niej, a ja... 

Poczułem to samo, co wtedy, gdy będąc jeszcze dzieckiem, zostałem złapany na gorącym uczynku podczas kradzieży jedzenia ze spiżarni zakonnic, a przed moimi oczami stanęła twarz zakonnicy w średnim wieku, dzięki której nie musiałem wracać do ojca pijaka i nie lepszej od niego matki. 

Rozszerzonymi z szoku oczami wpatrywałem się w uzbrojoną rękę, której drżenia za nic w świecie nie mogłem opanować. Moja dłoń stała się mokra i śliska od potu, serce kołatało mi w piersi, zrobiło mi się duszno, a myśli w głowie pędziły jak oszalałe. Pierwszy raz od dawna, pomimo dzierżonej w palcach broni, ogarnęło mnie uczucie kompletnej bezbronności i strachu, a przez umysł przemknęło pytanie: co, jeżeli moje życie jednak jest cokolwiek warte (?) i...

Co, jeżeli moje życie nie musi skończyć się przedwczesną i okrutną śmiercią? Jeżeli nie jestem tak żałosnym człowiekiem, jak zawsze mówili o mnie pijani rodzice? 

Broń wypadła mi ze zdrętwiałych palców, a po chwili mnie samego ogarnęła bezkresna czerń i nicość. 

[***]

Nie wiem, ile czasu byłem nieprzytomny i co się ze mną działo, ale przebudzenie wziąłem za dar od losu. W końcu Lee mógł mnie zlikwidować, bo wiedział, że nie odpuszczam nikomu. 

Długą chwilę mi zajęło zanim przypomniałem sobie, co się wydarzyło i otworzyłem oczy z nawyku sięgając do boku po miecz albo nóż. 

-Rozbroiłem cię- oznajmił głos Lee z boku. 

Podniosłem się do pozycji siedzącej i sięgnąłem do buta. 

-Wyciągnąłem nawet szpile- moja dłoń zatrzymała się kilka centymetrów od cholewy i drgnęła lekko. Przesunąłem palce...- Noże spod rękawów też zabrałem, żebyś odruchowo nikogo nie zabił- kontynuował oparty o ścianę obok drzwi. 

Nadal w ciszy przyglądałem się szatynowi o kawowych tęczówkach, rozmyślając; czemu jeszcze oddycham, skoro rozbrajając, mógł mnie bez najmniejszego problemu załatwić moją własną bronią. 

-Ksiądz Antonio nie pozwolił mi tego zrobić- powiedział, jakby czytał mi w myślach. Przepuścił w drzwiach dwie siostry zakonne, w tym tą, przez którą nie wykonałem zadania, po czym zniknął w korytarzu. 

Wiedziałem, że Cole będzie próbował mnie znaleźć wszelkimi dostępnymi środkami. 

-Muszę pozbyć się wozu i zniknąć- mruknąłem z namysłem, a zaskoczona siostrzyczka aniołek zamarła z wacikiem w palcach tuż przed rozcięciem na mojej głowie z wyrazem zaskoczenia na twarzy. Drgnęła wystraszona, kiedy zwróciłem głowę w bok.- Jest tu gdzieś rzeka, albo jakaś pusta przestrzeń?- Zapytałem rzeczowo. 

-Po co panu rzeka..?- Zdziwiła się starsza z mniszek, obserwując mnie podejrzliwie.  

-To już moja sprawa, siostro- odpowiedziałem krótko, sięgnąłem do dłoni młodej kobiety w habicie i opuściłem w dół jej rękę, w której trzymała wacik nasączony środkiem odkażającym, po czym zerwałem się na nogi i sięgnąłem do kieszeni. Przynajmniej zostawił mi papierosy i zapalniczkę. 

Siostrzyczki dreptały za mną krok w krok, co już po kwadransie zaczęło mnie irytować. Przyzwyczajony do samotności, czułem się dziwnie nieswojo wśród ludzi. 

-Rany... Nie mogę myśleć, jak tak za mną chodzicie- jęknąłem zły, uderzając otwartą dłonią w zadaszenie studni stojącej po prawej stronie budynku. 

Obudziłem się ze wspomnień, czując, jak papieros parzy mi palce. 

Szybko wrzuciłem go do puszki i usłyszałem syk gasnącego żaru. 

-Chryste, pali się- wypaliła zdumiona Vix wpadając jak burza do komnaty. Widząc, że nic się nie dzieje rozejrzała się zaskoczona starając się dostrzec coś w rozwiewającym się wolno dymie. Sięgnąłem do okiennicy i pociągnąłem ją lekko ku sobie. Pod wpływem wiatru dym rozwiał się i wreszcie mogłem dostrzec jej twarz i postać. 

Victoria nigdy nie dowiedziała się o mnie wszystkiego. Rozstałem się z tamtym życiem i dawnym sobą i zacząłem zupełnie nowy rozdział. 

-Rafael, ty... Palisz?- Zapytała zaskoczonym tonem. 

Zaczęło mnie dusić. Zakaszlałem mocno. Po piętnastu latach papierosy były ohydne i dobrze, że rzuciłem. 

-Od kiedy się do mnie odzywasz, Vix?- Nie chciałem być złośliwy, to wyszło ze mnie samo.- I nie. Nie palę od parunastu lat. 

-Ał! Cholera- Zaklęła Yennefer ze swojej komnaty.- Hęęęę?- Wymruczała zaskoczona i usłyszałem kroki.- Co tu taka dymówa? Siekierę można powiesić. Szlag- trzask. Musiała zderzyć się z framugą drzwi. 

Wtedy ktoś gdzieś otworzył drzwi wejściowe, a przeciąg rozwiał dym całkowicie. Zobaczyłem bladą jak trup Victorię i stojącą obok Yennefer. 

-Nie wie ksiądz, kto rozrzuca wszędzie broń?- Zapytała, a w jej dłoni zobaczyłem błękitny oplot mojego własnego miecza. 

Victoria, partnerka księdza Rafaela

-Skąd go masz...?- Zapytał dziwnie rozdrażnionym tonem Raf. Ułamek sekundy potem miecz był już w palcach księdza. 

-Spadł mi na głowę. Z sufitu- odparła zdziwiona Yen. 

Raf puścił w ruch pochwę z bronią i wtedy, zupełnie nagle w mojej głowie pojawił się obraz jego postaci w czerni, z mieczem i papierosem w ustach rozcinającej... Kogoś. 

Spojrzał na błękitny oplot broni ponuro, jakby żałował tego, co kiedyś robił. Miał takie samo spojrzenie, jak Gabriel; kiedy postanowił oddać się w ręce policji. 

Rzucił coś do swoich myśli zatrzymując broń w swojej dłoni. Nie znałam tego języka, ale był podobny do tego, którym posługiwał się Gabriel. 

Wówczas z korytarza dobiegły mnie ciche i bardzo ostrożne kroki. Rafael opierając się tyłem o biurko, sięgnął do małej szuflady po czym zapalił kolejnego i zaciągnął się dymem. Szybkim ruchem zamknął złotą zapalniczkę. Zauważyłam, że zapalił papierosa bez filtra, a kciuk oparty na okręgu broni lekko wysunął ją z pochwy. 

-Wyłaź, Jaszczurko- prychnął Raf wydmuchując nosem kłąb dymu. 




poniedziałek, 28 grudnia 2020

Watashi no Akuma 2 Rozdział XI: Ciężar tajemnicy

 Na chwilę odzyskałem kontrolę nad głodem i przekręcając głowę spojrzałem na wysokiego strażnika o przemiłej ksywie Anioł, który właśnie podnosił wieko przenośnej lodówki. Współwięźniowie stali nieco dalej obserwując wydarzenia. Byli bladzi, jak trupy, a Chwast aż się trząsł. 

-To...? Czy to jest...? To jest krew????- Wyszeptał oszołomiony, wlepiając wzrok we wnętrze lodówki. 

-Nie gadać- syknął Anioł, wyciągając jedną z przejrzystych butelek wypełnionych ciemnoczerwonym płynem. Odkręcił ją i wmusił we mnie pierwszy łyk lisiej krwi. 

Przełknąłem z trudem i rozejrzałem się po bladych i przerażonych twarzach Szefa i reszty bandy ze "sto piątki". 

-To musiało się kiedyś wydać- odezwałem się po dłuższej chwili z niechęcią. 

-TO? Tylko tyle masz nam do powiedzenia??- Wychrypiał Chwast oszołomionym tonem. 

Podniosłem się z butelką w palcach i spojrzałem na strażnika, pytając go wzrokiem; czy robią coś w związku z moją "chorobą". 

-Następny transport pojutrze- odparł krótko, wstając.- Co teraz..?- Zapytał mając na myśli całą tę sytuację. 

-Trzeba im powiedzieć. Nie ma innego wyjścia- odparłem powoli, wzruszyłem ramionami upijając kolejny łyk. 

-A oni rozdmuchają to na trzy bloki- wkurzył się strażnik. 

-Nic nie wykłapią- oznajmiłem spokojnie patrząc mu w oczy.

-Oby- odparł podejrzliwie. Wstał i po chwili trzasnęły zapadki w drzwiach. 

Powoli usiadłem na pryczy, a Szef i reszta cofnęli się ostrożnie, jakby nie wiedzieli, czego można się po mnie spodziewać. 

-Powinienem ci oddać- powiedziałem, żeby rozładować to niezręczne napięcie. Uśmiechnąłem się nieśmiało, a Szczur wywrócił się na podłogę. Zwyczajnie go odcięło. 

-Ten Dieter wiedział od początku- oznajmił Szef przyglądając mi się uważnie. Przycupnął przy Szczurku i zdzielił go parę razy otwartą dłonią po facjacie. Tamten zerwał się i odsuwając się w panice, wlazł w kąt.- Szczur. Wszystko w porządku, to my- uspokoił rozglądającego się ze strachem niskiego. 

-No, dobra...- Podszedłem do nich i podniosłem Szczura na nogi.- Nic ci nie zrobię, łachu- zapewniłem spokojnie. 


Kiedy atmosfera w celi trochę opadła, odkręciłem drugą butelkę krwi i upijając łyk powiedziałem: 

-To nie może wyjść poza te drzwi- otarłem usta wierzchem dłoni i odstawiając butelkę sięgnąłem do kieszeni po papierosy i zapalniczkę. Wsuwając jednego w usta, zapaliłem i zaciągając się dymem spojrzałem po kiciarzach. Skinęli ostrożnie głowami, nadal nie wiedząc, co o tym wszystkim myśleć.- Dobra, teraz dowiecie się prawdy o waszej sexy Diablicy- zakpiłem z siebie. 

***

Ciągnąłem swoją opowieść do późnej nocy. Mówiłem nawet, kiedy w celi pogasły światła. 

-Okej, jesteś wampirem. Dobra- zaczął Szef próbując uporządkować to sobie w bani.- Od kiedy?- Zapytał krótko. 

-Prawie rok i prawie wampirem, w skrócie- poprawiłem. 

-Jak to prawie..?- Zapytał znad mnie Rak. 

Spojrzałem na niego z namysłem leżąc na swojej koi. 

-Inni Nocni nazywają mnie odmieńcem, bo... Bo piję zwierzęcą krew- odparłem przymykając na chwilę oczy. Powoli je otworzyłem. 

Zapadło milczenie, w którym wszyscy zgromadzeni starali się oswoić z tą wiedzą. Odgłosy ich serc przypominały werble. 

-A ta w butelce?- Zapytał z wahaniem Chwast. 

-Krew lisa. Poza tym to- sięgnąłem po piersiówkę i zważyłem ją w dłoni. Była wypełniona w połowie. 

-No właśnie. Ani na chwilę nie rozstajesz się z piersiówką- zagadnął- co w niej jest? 

-Cerber. To rodzaj narkotyku hamującego głód krwi- wyjaśniłem.- Paskudny, ale da się wytrzymać- skrzywiłem się ironicznie. 

-A ten Dieter?- Zapytał Rak.- On cholernie mi się nie podoba. Zawsze mówisz, że cuchnie. 

-Trzymajcie się z dala od niego- ostrzegłem cicho.- D jest... On żłopał ludzką krew i wariuje na każdy zapach.. 

-Zaraz, zaraz- wypalił Chwast- o czym ty teraz pieprzysz? 

Usiadłem na pryczy i spojrzałem na drzwi ponuro. 

-Też to czuję- odezwałem się w końcu. By się uspokoić upiłem potężny łyk z butelki.- Mówiłem wam wcześniej, że jestem odmieńcem. W przeciwieństwie do innych nigdy nie tknąłem i nie tknę ludzkiej krwii. Dieter popełnił właśnie ten błąd. 

Szef obrócił się lekko i wyciągnął spod swojej poduszki jakąś rzecz. 

-Jak już o nim gadamy. Zapomniałem, że w łaźni dał mi to- szybkim ruchem rzucił do mnie przedmiot. 

Złapałem. Odwinąłem szmatkę i przez kilka minut przyglądałem się medalionowi z Hydrą na kamei. Ostrożnie nacisnąłem zameczek. Wierzch odskoczył, ukazując kryjące się we wnętrzu owalu dwa ciasno zwinięte ruloniki, jednak zanim zdążyłem wziąć którykolwiek z nich, usłyszałem wwiercający się w uszy dźwięk syren alarmowych. 

Ktoś podjął próbę ucieczki. 


Na zewnątrz błysnęły światła i rozległy się dźwięki silników oraz strzałów. 

-Stąd nikt jeszcze nie nawiał- odezwał się Szef, stojąc przy oknach. 

-Skąd wiesz?- Zdziwił się Chwast. 

-Kibluję tu już ponad dychę. Większość ginie podczas próby ucieczki- zauważył Szef wolno. 

-Jeśli mogę wiedzieć, za co cię posadzili?- Zapytałem ostrożnie. 

Szef uśmiechnął się z  goryczą. 

-Za to, że dałem się złapać- powiedział enigmatycznie i zarechotał. 

-Wszyscy wiemy za co kto siedzi- zauważył Łoś- tylko nikt z nas nie zna twojego wyroku, Szefuńciu. 

-Dożywocie, bez prawa do warunkowego. Już znacie- wzruszył ramionami. 

-Nie o to pytałem- odpowiedział Łoś wpatrując się w herszta sto piątki. 

Niski z tatuażem kotwicą na przedramieniu odwrócił się od okna i spojrzał po nas niechętnie. 

-Jeśli wam powiem, większość zażąda przeniesienia do innej celi- oznajmił obojętnie. 

Chwast sięgnął do kieszeni szarych spodni i wyciągnął z nich fajki. Zapaliłem wraz z nim. 

-Nie możesz być bardziej niebezpieczny, niż ja- zauważyłem z namysłem. 

Szef spojrzał mi prosto w oczy i przemówił po chińsku. 

Pamiętałem ten głos... 

To był... 

-Lotos- wyszeptałem upuszczając papierosa.- Myślałem, że... 

-Że Lotos to Azjata?- Zapytał chłodno, a pozostali wymieniali między sobą zdumione spojrzenia.- Nie. 

-Ale mówili, że Lau to syn Lotosa- zacząłem zaskoczony wlepiając w niego gały. 

-Tak, Lau jest moim synem. Przybranym, Tygrysie- oznajmił, wymawiając moje miano po azjatycku. 

-Przecież Leah cię załatwiła- zacząłem zaskoczony. 

-Kolejny błąd. Kiedy twoja była doszła do władzy, już od roku siedziałem w pace- oznajmił obojętnie. 

-Więc kogo ona zabiła?- Chciałem wiedzieć. Mimo wszystko mnie to ciekawiło. 

-Nikogo. Na pewno Lau uczył cię, że Jaszczurki są cholernie szybkie i zwinne...

Jaszczurka jest cholernie szybka, zwinna i nieprzewidywalna, a przy okazji niektóra potrafi być jadowita- przypomniałem sobie słowa Mistrza. 

-Jadowita- powtórzyłem wraz ze swymi myślami w zastanowieniu. 

-Intrygi są domeną kobiet. My, faceci, załatwiamy sprawy krótko i bez zbędnego pierdolenia- po kopie w piętrowe łóżko Łoś spadł z górnej koi i zaklął szpetnie pod nosem. 

-Zostaw, Szczur. To akurat prawda- oznajmił Szef krótko. 

-No... Dobra. W takim razie za co siedzisz?- Zapytał wolno Chwast. 

-Za to samo, co Diablica- oznajmił Szef, a raczej Lotos.- Tylko jeszcze gorzej. Miałem dostać karę śmierci, ale zamienili mi na dożywocie. To trzeci zakład, gdzie garuję- wzruszył ramionami. 

-Podczas procesu pytali, czy cię znam- przypomniałem sobie. Szef spojrzał na mnie wyczekująco- powiedziałem, że nie osobiście i to, co wtedy wiedziałem. Nigdy nie myślałem, że spotkam założyciela i pierwszego Węża Hydry. 

-Los bywa przekorny- odparł Szef wzruszając ramionami.- To, co; Łachy? Karty? 

Skinąłem głową sięgając do lodówki po kolejną butelkę z krwią. Wśród lodu dostrzegłem kilka butelek z napisem: absynt i przyczepionym do jednej liścikiem, na którym napisano: 

"Twoja dziewczyna poprosiła, żeby to przemycić." 

-O, cholera... Vix...- Znowu poczułem w sercu chłód spowodowany rozpaczą i żalem.- Musimy się napić- zauważyłem wyciągając butelkę. 

Rafael J. White

Jo wszedł do mojej komnaty z tacą w dłoni. 

-Nie było cię na obiedzie, więc pomyślałem, że- zaczął stawiając tacę z boku blatu. 

-Nie jestem głodny, Jo- odparłem beznamiętnie. 

-Od kilku dni prawie nic nie jesz- powiedział z troską, przyglądając mi się.- Co cię gryzie? 

-Nic mi nie jest, po prostu nie jestem głodny- odparłem wpatrzony w okno. 

Jo westchnął ciężko, siadając naprzeciwko mnie w fotelu. 

-Chodzi o Victorię?- Zaczął na mnie naciskać. Powoli odwróciłem wzrok od widoków za szybą i spojrzałem niechętnie na wieloletniego przyjaciela. 

-Och, daj spokój; Jo- odparłem niecierpliwie. 

-Jeśli będziesz chciał pogadać- powiedział zbierając się do odejścia. 

-Jasne- przerwałem mu, starając się, żeby nie zabrzmiało to, jak na odczepne. 

Joseph wyszedł, a ja rozmyślając przez jakiś czas wlepiałem wzrok w talerz z jedzeniem i kawę na tacy. 

Czułem się źle z tym wszystkim i, prawdę mówiąc, byłem wściekły na Gabriela. Niby Jo miał rację, że nie jestem blondynowi nic winien, ale brakowało mi go. Życie zdawało się odrobinę weselsze, gdy przekomarzaliśmy się, albo kłóciliśmy. Poza tym mogliśmy rozbawić tym Victorię, a ona chociaż na chwilę zapominała o nocnych koszmarach i nie bała się aż tak tych snów. Teraz okłamywałem Vix i, choć robiłem to dla jej dobra, przepełniało mnie ogromne poczucie winy. Wiedziałem, że Gabriel także coś do niej czuł i chciał dla Victorii jak najlepiej. 

Trochę pokrzyczy, popłacze i w końcu zapomni...- usłyszałem znów słowa Gabriela. 

Ale jakim kosztem? Vix mogła przez to wplątać się w kłopoty. W złości ludzie robią różne rzeczy, a czasami chcą się odegrać; a jej mogło grozić niebezpieczeństwo. Sabat zaczął się dziwnie interesować Victorią, a Hydry tylko wyczekiwały okazji; żeby dopaść popielatowłosą. Pomiędzy nimi i Smokami zapanował tymczasowy rozejm, ale nie wiedziałem na jak długo. Konkurujące ze sobą organizacje przestępcze podczas ugody przypominały bombę z opóźnionym zapłonem, a ja niezbyt bym chciał powtórki sprzed siedmiu, czy ośmiu miesięcy; kiedy wykonując swoją robotę musiałem równocześnie uciekać przed pociskami i ostrzami mieczy Smoków. Ich przywódca, Lau również nie był zbyt pomocny, bo poza forsą i swoimi lewymi interesami, miał wszystko gdzieś; choć (podobno) wisiał Gabrielowi przysługę; ale mimo to... 

Lau mnie zastanawiał. Jak na Szefa Mafii był spokojny i opanowany. Niekiedy widywałem go za dnia na ulicach; jakby wcale nie przejmował się, że może być poszukiwany przez wymiar sprawiedliwości. 

-Ty też jesteś dosyć ciekawą osobą, księże- odezwał się nagle zza małej biblioteczki głos. 

Lau wyszedł zza regału. Był ubrany w powycierane na udach czarne jeansy i czarną, jedwabną koszulę z czerwonymi guzikami. Na wierzchu lewej dłoni widać było fragment głowy i łapek salamandry. 

-Jak tu wszedłeś??- Zapytałem zaskoczony, ukradkiem otwierając szufladę z ukrytą w niej bronią. 

-Zwyczajnie, drzwiami- odparł wzruszając ramionami, poprawił ozdobną spinkę na lewym mankiecie koszuli. 

-Czego chcesz?- Zapytałem nieufnie. 

-Porozmawiać- odpowiedział spokojnie. 

-Niby o czym?- Zapytałem natychmiast. 

Lau uśmiechnął się leniwie unosząc lekko lewy kąt ust. 

-O Victorii i twoich tajemnicach- powiedział wpatrując się we mnie, jak polujący kocur, który właśnie zobaczył swoją ofiarę i czeka na dogodną porę, aby zaatakować. 

Watashi no Akuma 2 Rozdział X: Panowie kicia

 Godzinę później uzbrojona Yennefer prowadziła mnie nieoświetlonymi uliczkami Wiecznego Miasta. Zdałam się na nią, bo sama nie wiedziałam, dokąd idę. W pewnej chwili wyciągnęła rękę na wysokości moich piersi. 

-Daj brelok- oznajmiła. 

Podałam bez słowa, chociaż nie chciałam rozstawać się z nim ani na chwilę. Był jedyną rzeczą, która mi po nim została... Yennefer zapukała trzy razy motocyklowym butem. 

-Czego?- Warknął głos zza ciężkiej metalowej bramy. Zgrzytnęła przesuwna blaszka, a zza niej ukazały się śliwkowe oczy. Yen bez słowa pokazała mu brelok. 

-Guren- nieznajomy wypowiedział słowo, którego nie znałam. Jego głosowi zawtórował szczęk rygla, a drzwi się otworzyły.- Wejść- oznajmił z chłodem.- Broń tam- wskazał na kąt przy bramie. 

Chcąc, nie chcąc złożyłyśmy broń, a odźwierny poprowadził nas ku orientalnemu pałacykowi. 


Szliśmy w milczeniu, gdy nasz przewodnik zatrzymał nas ruchem dłoni i zamienił kilka słów ze stojącym przy drzwiach uzbrojonym w automat strażnikiem. 

-Ma Lotos- Głos przewodnika Yen tłumaczyła, co mówią. 

-Do Głowy? Czyj.?- Zapytał strażnik. 

-Tygrysa- oznajmił ten pierwszy. 

-Idź z nimi- odparł drugi. Podnosząc broń usunął się z przejścia, a nasz przewodnik odwrócił się ku nam. Yen skinęła głową na nieme pytanie, a ten zaczął mówić. 

-Mamy klęknąć. Nie podnosić się i nie odzywać, póki Głowa nie pozwoli. Jeśli zażąda znaku (breloka, oni tak na to mówią) trzeba mu go dać. On wie wszystko- przetłumaczyła dziewiętnastolatka. 


Klękając nasz przewodnik wymówił z czcią jedno słowo. Odpowiedź także była lakoniczna, a po niej nasz przewodnik i kilku innych wycofało się i wyszło za drzwi, którymi weszłyśmy. 

-Teraz- szepnęła Yen. 

Klęknęłyśmy chyląc głowy. 

-Wstańcie, Yennefer, zwana Szpileczką i Victorio, Mistrzyni Tygrysa- oznajmił głos Lau'a. 

Wstałam, zaskoczona; o kim Lau mówi. 

Chińczyk zszedł z podwyższenia i podchodząc wprost do mnie wziął lekko moją twarz i zmusił, bym nań spojrzała. 

-Cierpisz, ale oboje go straciliśmy- powiedział.- Czego chcesz? Wstąpić w nasze szeregi, gaijin?- Zapytał śmiejąc się paskudnie. 

-Nie obrażaj jej!.- Warknęła Yen. Mocny cios w twarz sprawił, że dziewczyna zachwiała się mocno. Lau zmierzył ją lodowatym spojrzeniem czarnych jak noc oczu. 

-Nie odzywaj się niepytana, dang fu- syknął zimno. 

Byłam wściekła na Rafaela. Na cały świat. Za to, że nie mogłam pożegnać się z Gabrielem, więc postawiłam na jedną kartę. W tamtej chwili zabiłabym każdego, kto chciałby mi cokolwiek odebrać, a zwłaszcza JEGO. Mężczyznę prześladującego mnie w koszmarach tego, którego spotkałam wtedy w unieruchomionym pociągu.. 

-Chcę wstąpić do Smoków- oznajmiłam poważnie. 

Lau uśmiechnął się unosząc lewy kącik ust. Zrozumiałam, że w ten sam sposób uśmiechał się Gabriel i to ogromnie zabolało, bo wspomniałam tamte słowa... 

Cofnął się o krok wypuszczając z dłoni moją twarz, a Yennefer patrzyła na mnie przerażona. 

-Nie wiesz, czego chciałby Gabriel. Poza tym, czemu tak go nazywasz?- Zapytałam rozzłoszczona, choć tak jak Yen mogłabym oberwać w twarz.

-Tygrys. Dumny, waleczny i nieugięty. Dla nas, Victorio, walka jest nie tylko codziennością. Jest także sztuką- oznajmił ze spokojem. 

-Lewe interesy też tak nazywasz?- Zapytałam z niechęcią. 

Zaśmiał się cicho. 

-Pokazujesz szpony, Orle- stwierdził tajemniczo.- Zabijałaś wampiry, ale czy potrafiłabyś zabić człowieka?- Zapytał uprzejmie. 

-Nie wiem- wyznałam cicho, wpatrując się w jeden ze stolików na którym było coś na kształt bibelotu wyglądem przypominającego bramę i trzy pionowe deseczki na ozdobnych stojaczkach z wypisanymi na nich pionowo krzaczkami. 

-Nie jestem żadnym Orłem. Mam na imię...

-Wiem, jak masz na imię- przerwał mi.- Po waszemu to znaczy Zwycięstwo. Dla mnie jesteś Orłem. Wiesz, jaki jest Orzeł?- Nie czekając na odpowiedź ciągnął.- Może dla ciebie to tylko drapieżnik i zabójca, ale my, Chińczycy, widzimy w zwierzętach nie tylko ich naturę; ale i cechy, które można przypisać nam, ludziom. Niektóre z nich mają kilka cech, a człowiek-orzeł.. On ma.. Ma to coś, czego niektórym brakuje. 

-To znaczy?- Przez chwilę pożałowałam tego, że tutaj przyszłam, ale Lau zmienił moje zdanie z chwilą, gdy wypowiedział te słowa: 

-Człowiek Orzeł nie chce władzy. On sam jest władzą- powiedział cicho. Zaśmiał się, a Yen zasyczała. Tym razem zignorował dziewczynę.- Wreszcie w swoim życiu trafiłem na godną siebie przeciwniczkę. 

-Co chcesz przez to powiedzieć, Lau?- Zapytałam zaskoczona. 

-Tylko to, że kiedyś umrę i zajmiesz moje miejsce- oznajmił z powagą- ale najpierw dobrze przemyśl swoją decyzję. Idźcie już- ruchem dłoni nakazał nam odejście. 

***

-Boże Miłosierny.. Kompletnie go nie rozumiem!- Warknęłam zapodając kopa w pancerną bramę.- Cholera jasna...

-Mówiłam ci, że Lau i jego kumple są dziwni- zauważyła beznamiętnie Yennefer ponownie się uzbrajając. 

Jednak nie było czasu na dalszą rozmowę, ponieważ niemal tuż za sobą usłyszałam serię z półautomatycznej broni...

Poczułam to... 

Bardzo bliską obecność Nocnych. 

-Każ im uciekać- zwróciłam się do Yennefer, podając jej broń i kilka flakonów świętej wody. Krzyknęła kilka słów do najbliższego Azjaty, który zagonił swoich do pałacyku. 

-O, Boże... To Hydry- wyszeptała Yen, rozkładając szybko srebrny kołek. 

Gabriel, zwany więźniem 

Szósty marzec A. D. 1991, późna noc.

-No, cudownie. Nie dość, że gnijemy w jednym pudle; to jeszcze obaj głodujemy- odezwał się z ciemności głos z niemieckim akcentem. 

Z trudem podniosłem głowę i spojrzałem na właściciela znanego mi głosu. 

-Tak myślałem, że coś tu cuchnie przetrawioną, ludzką krwią. Śmierdzisz, Dieter- oznajmiłem ironicznie. 

Cichy szelest, po którym poznałem, że D z głodu ledwo się poruszał. 

-Powinienem cię zabić, zanim to zrobiła- warknął, a po chwili z jego ust wydobył się paskudny kaszel. 

Przyjrzałem mu się. 

Wyglądał gorzej ode mnie. Był już na skraju życia i śmierci. Jego skóra była blada, niemal przezroczysta, a w oczach czaił się głodowy obłęd. Byłby w stanie zrobić wszystko dla łyku ludzkiej krwi. Jak cierpiące, wygłodniałe zwierzę; które polując tylko czeka na choć nikłą szansę. Oddychał słabo, a jego oczy były tak czarne, jak nieprzenikniony mrok. 

-Twój Pan zostawił cię na pastwę losu?- Zapytałem obojętnie. 

Prychnął. 

-Nigdy nic dla niego nie znaczyliśmy. Chwyci się wszystkiego, żeby odzyskać tę twoją dziwkę- powiedział obojętnie. 

Nie wiem, co się ze mną stało, ale gdy nazwał tak Vix, dopadłem do niego i chwytając Dietera za szary, więzienny uniform kilka razy przywaliłem jego mordą w podłogę karceru. 

Wbiegło kilku strażników i odciągnęli mnie od obiektu, na którym obecnie wyładowywałem tłumiony w sobie miesiącami gniew. 

-ROZSZARPIĘ CIĘ, ŚMIECIU!- Wrzeszczałem w amoku.- WYRWĘ CI SERCE! WYPRUJĘ CI FLAKI I WYPIJĘ CIĘ DO SUCHA, SUKINSYNU! PRZEJADĘ SIĘ PO TOBIE, JAK PO BUREJ SUCE! W TYM PUDLE NIE MASZ JUŻ ŻYCIA!- Wyrwałem się strażnikom i podbiegając doń, kopnąłem Dietera prosto w twarz. Zanim znowu mnie odciągnęli dostał ode mnie kilka razy w żebra. 

-Zawleczcie go do izolatki!- Nakazał blokowy, ale wyswobodziłem się znowu i dopadając do Dietera, zacząłem okładać go pięścią na oślep. Kiedy ponownie mnie odciągali dostałem kilka razy pałkami. 

-KIEDY CIĘ DORWĘ, ZABIJĘ!! PRZYSIĘGAM, DIETER... BĘDZIESZ BŁAGAŁ, ŻEBYM CIĘ DOBIŁ, ŚMIECIU!- Kolejny cios w głowę totalnie mnie zamroczył. 

Straciłem przytomność. 


Ocknąłem się w strasznie ciasnym i ciemnym pokoju bez okien. Jedyna, słaba strużka światła wychodziła spod drzwi. Wiedziałem, że spędzę tu dzień, dwa lub tydzień, póki klawisze łaskawie sobie o mnie nie przypomną. 

-Skąd Diablica zna tego drugiego z karceru?- Usłyszałem pytanie "Anioła". 

-Nie wiem- odparł "Bóg"- ale lepiej trzymać ich z daleka od siebie. Borgia sprowokowany jest gotowy spełnić swoje groźby. 

-Kiciarz jak kiciarz- stwierdził Anioł obojętnie.- Wszyscy osadzeni tutaj to psychopaci i dobrze o tym wiesz, Jean. 

-Borgia jest inny- oznajmił Bóg, nazwany przez tamtego Jean'em.- Sam z własnej woli zgłosił się na policję; chociaż na pewno wiedział; co go czeka. Mimo wyznaczonej na niego nagrody, nie wydał go nikt, kto go widział. Dlaczego? Czego ci ludzie się bali? 

-Idź wreszcie na urlop, bo w końcu ocipiejesz od tej roboty; Jean- zauważył Anioł wolno. 

-Po prostu mnie to kurwa ciekawi. Wielu ludzi go widziało, ale nikt ze strachu przed tym szczeniakiem nie puścił pary. Czego się bali? Kim jest, że większość tutaj omija go szerokim łukiem? Kurwa- zaklął z szewską pasją.- Robię tu trzydzieści lat z hakiem i widziałem już wielu totalnych pojebów, ale ten dzieciak przebija ich wszystkich na głowę. Tylko usłyszą jego ksywę: cisza. Wszyscy grzecznie przy michach i żrą. Wszyscy, bez wyjątku. Sam widziałeś jak rozłożył bandę z R-ki... Jakby fruwał w powietrzu, jak pierdolony kanarek- stwierdził z namysłem.- Większość tu ma dożywocie, ale tylko on podczas procesu przyznał się do wszystkiego. Jakby ten dzieciak nie miał już po co żyć... 

-Za dużo myślisz, Jean. Nie mamy się nad nimi litować, tylko pilnować spokoju i tego, żeby nie pozabijali się nawzajem w tym burdelu- stwierdził Anioł wyjątkowo podminowany.- Jak chcesz, zajrzyj do akt tego gówniarza. Tylko nie zwróć kolacji i nie mów, że nie ostrzegałem- usłyszałem oddalające się kroki. 

Wiedziałem, że służba więzienna nie ma prawa zaglądać do akt żadnego z więźniów; ale w tym wypadku było mi wszystko jedno. 

Dla najbliższej mi osoby już i tak byłem martwy... 


Dziewiąty marzec pamiętam jak przez mgłę jako dreszcze, wycie i przejmujący chłód, jakbym ubrany jak na lato zamarzał na zaśnieżonym szczycie ośmiotysięcznika, dusząc się powietrzem przepełnionym wonią ludzkiej krwi... 

-Dajcie mu worek z lodówki- nakazał Bonetti, poczułem czyjeś palce na swojej twarzy. Chciałem odtrącić tę rękę, ale przez rwący ból nie miałem siły wykonać jakiegokolwiek ruchu. 

-Zabiję cię, Dieter... Nie masz życia w pudle...- Ktoś groził... Komuś. 

-On majaczy.. Cholera jasna..- Zaczął Bonetti przerażony. 

-Odsuńcie się- ten głos.. Choć znajomy, nie potrafiłem przypisać go do żadnej twarzy, którą widziałem. Byłem na siebie zły, bo powinienem znać... 

Sam nie wiedziałem, co lub kogo. Przez głód wszystko mi się już chrzaniło... 

Przed oczami zamajaczyła mi czyjaś zamazana twarz. 

-Serio wyglądasz jak worek łajna, Gabriel- stwierdził głos, przyglądając mi się. Po sekundzie usłyszałem cichy trzask pękającej skóry i poczułem na twarzy wilgoć, a w nozdrzach zapach... 

-Napij się- zobaczyłem rozcięty kłem nadgarstek i dostałem szału. Bez wahania wgryzłem się głębiej w żyły karmiącej mnie osoby i zacząłem pić.- Nie bądź taki zachłanny- zaśmiał się cicho, ale nie cofnął ręki. Oczy karmiącego mnie błysnęły czerwienią, ale potem na chwilę odpłynąłem. 

Ocknąłem się po jakimś czasie. Po raz pierwszy od jakiegoś czasu byłem nasycony i to było niepojęte uczucie. Wszystko wyglądało tak samo, jak po przemianie. Takie... Niesamowicie wyraziste, jakbym urodził się na nowo. Każdy przedmiot od drzwi otwartej izolatki po twarze otaczających mnie ludzi posiadał wyraźne linie i kontury. Widziałem nawet unoszące się w powietrzu drobinki kurzu. 

-Cas..?- Wtedy rozpoznałem siedzącą tuż przy mnie postać o miodowych oczach. 

-Ciężki mój los. W końcu znudzi mi się ratowanie tyłka jakiejś Nocnej podróby- stwierdził i zanim się spostrzegł dostał ode mnie w zęby. 

-No, wiesz co..? Jeden kieł już mi się rusza, a nie chciałbym stracić dwóch od razu- prychnął z wyrzutem w porę odskakując przed ciosem. 

-A co? Mleczaki ci wypadają?- Zapytałem ironicznie, a Caspian spojrzał na mnie gniewnie. 

-Nie porównuj mnie do tego czegoś, zwanego szczeniętami ludzi- prychnął udając wyniosłość. 

-Powiedz to swojemu tatusiowi- odparowałem kpiąco. 

Tym razem Caspian spoważniał. 

-Odszedłem od ojca- oznajmił odwracając się na chwilę w korytarzu. 

-Jak to?- Zerwałem się spod ściany, ale Anioł zatrzymał mnie pałką. 

-Twoja Vix jest poszukiwana przez Sabat, ale nie zrobią nic pod nosem tego klechy, a ona- Caspian spojrzał wprost na mnie- ona złożyła ofertę Smokom. 

-Co takiego...??- Wypaliłem zdumiony i przerażony. 

Jeśli to prawda, Victoria może mieć kłopoty. Co może się wydarzyć? Co, jeśli Vlad ją dopadnie? I przede wszystkim: co zrobi Lau i, czy dotrzyma danego mi słowa. 

Powoli otarłem krew z twarzy i opuściłem rękę. 

-Cholera... Muszę pomyśleć...- zacząłem gorączkowo się zastanawiać.- Rafael wiedziałby, co robić- mruknąłem w zastanowieniu wpatrując się w wylot korytarza. 

Rafael J. White 

Dziesiąty dzień marca A. D. 1991. powitał mnie siedzącego w niewygodnej pozycji w ławce, w kaplicy. 

-Pierwszy raz przespałeś jutrznię, księże Rafaelu- zagadnął żartobliwym tonem siedzący obok mnie Jo. 

-A, co? Tobie się to nigdy nie zdarzyło?- Zapytałem uszczypliwie. 

Przewrócił oczami, ale po chwili spoważniał. 

-Słyszałem jak Victoria i Yennefer kłóciły się o coś wczoraj- zauważył z namysłem.- Wiesz coś na ten temat?- Zapytał z przyjacielską troską. 

-Nie rozmawiamy od jakiegoś czasu. Zresztą sam wiesz, że Vix obraziła się na mnie za te kłamstwa, które jej wcisnąłem. 

Joseph przeczesał dłonią siwe włosy w zamyśleniu. 

-Właściwie czemu to robisz, skoro nie jesteś Gabrielowi nic winny?- Zapytał powoli. 

Spojrzałem nań z boku. Jego ciemne oczy wpatrywały się w boczny ołtarz z wizerunkiem świętego Pawła oświetlony płomieniami świec, które odbijały się w jego kawowych tęczówkach uwydatniając zmarszczki na jego twarzy i sprawiając, że mimo swoich czterdziestu siedmiu lat wyglądał na o wiele starszego. 

-Nie powinienem- powiedział cicho, gdy po dłuższej chwili nie odpowiedziałem. 

-Powinieneś. Właściwie sam się zastanawiam, dlaczego robię to wszystko- odezwałem się w końcu.- Próbuję sobie wmówić, że robię to dla Vix, ale... Sam już nie wiem- westchnąłem z porażką. 

Joseph siedząc oparł dłonie na oparciu ławki i splótł palce. 

-Wiem, że kochasz Victorię jako kobietę i równocześnie nadal chcesz być księdzem, ale tak się nie da, Raf- powiedział jak cierpliwy przyjaciel, który nie pozwoli ci zrobić żadnej głupoty i zrujnować sobie życia, a jeśli już tak się stanie to będzie cię chronił i ci pomagał.- Wreszcie będziesz musiał wybrać pomiędzy jednym i drugim- poradził rozsądnie. 

-Wiem, ale nie jestem jeszcze na to gotowy, Jo- odparłem cicho, wpatrując się w obraz.

-Rafael. Przed niektórymi rzeczami nie możesz uciec- czując na ramieniu dłoń przyjaciela, uniosłem głowę i spojrzałem na niego, pytając wzrokiem, co chce przez to powiedzieć, ale Jo posłał mi tylko łagodny, braterski uśmiech i odszedł ku wyjściu z kaplicy. 

Gabriel, zwany więźniem 

 Trzy dni poźniej, trzynasty marzec A. D. 1991. 

Leżałem na swojej koi, czytając książkę. Moi współwięźniowie grali w karty i gadali o wszystkim i niczym, gdy nagle na korytarzu zrobił się dziwny szum. 

Rzuciłem tomik na materac i wstając podszedłem do małego, zakratowanego okienka w drzwiach celi. W każdej z cel stał jeden z osadzonych i obserwował korytarz, na którym pięciu strażników siłowało się z jednym z bardziej agresywnych więźniów. 

Wyrwał się i podbiegł wprost do mojej celi. 

Dieter. Przez długie minuty staliśmy wpatrując się w siebie w ciszy. Miał zakrwawioną twarz, ale to nie była jego krew. 

-Cuchniesz, D- odezwałem się, nie ukrywając wrogości. 

Dostrzegłem, że jego ręka wystrzeliła przez kraty, łamiąc dwa pręty; jakby zamierzał chwycić mnie za gardło. Odsunąłem się, a jego ręka manewrowała w powietrzu chcąc mnie dorwać. Wpatrywałem się w niego z politowaniem, kręcąc głową i ignorując jego groźby. 

Strażnicy, chcący opanować niebezpieczną sytuację, nagle się zatrzymali i wbili zdumiony wzrok w klucz w zamku mojej celi, który bardzo powoli wykonał cztery obroty. Po każdym z nich trzasnęła odskakująca zapadka zamka, a rygiel po drugiej stronie poruszył się jakby odciągnęła go niewidzialna dłoń. 

W ułamku sekund chwyciłem otwierające się drzwi celi i przyduszając nimi Dietera do ściany, kilka razy uderzyłem go nimi. 

-Twój smród i grymaszenie przeszkadza mi czytać- prychnąłem poirytowanym tonem. Lekko odsuwając drzwi butem, kopnąłem leżącego w twarz.- Przyzwyczaiłem się do spokoju, śmieciu; więc stul pysk- obłożyłem go jeszcze kilkoma kopniakami i spokojnie wróciłem do celi, mówiąc- koniec widowiska, chłopaki. 

Zaskoczony Anioł zamarł z dłonią wyciągniętą do pałki przy pasie munduru, a reszta strażników spoglądała po sobie z wyczuwalnym w powietrzu niepokojem. 

-Sam nie zamknę za sobą drzwi- stwierdziłem ironicznie, wpatrując się w najbliższego młodego strażnika, który podszedł rozedrgany i gapiąc się na mnie zamknął drzwi. Jego rozdygotane ze zdenerwowania dłonie długo męczyły się, by przekluczyć zamek, ale w końcu mu się udało. Chwast, Szef i trzech innych w celi wpatrywali się we mnie z przerażeniem w oczach. Na twarzy niskiego z kotwicą na przedramieniu widniał wyraz podejrzliwości, jakby zastanawiał się, jak udało mi się zrobić to wszystko. 

W milczeniu sięgnąłem po książkę i ułożyłem się wygodnie na dolnej koi, po czym wróciłem do lektury. 

Tomik był taki sobie. Opisywał historię i taktykę wojny, ale z braku lepszego zajęcia dało się go przełknąć, choć historia nie była ani trochę interesująca, to zagadnienia strategiczne ogromnie mnie zaciekawiły. 

Wtedy Szef rzucił karty na służący w celi za stolik, taboret i poczułem na sobie jego wzrok. 

-Jak to zrobiłeś?- Zapytał krótko. 

Podniosłem wzrok znad tomiku i spojrzałem mu w oczy, przybierając najbardziej zdziwiony wyraz twarzy, jaki potrafiłem. 

-Co takiego?- Zapytałem niewinnie. 

Tęgi i muskularny, najstarszy z nas podszedł do mnie i podnosząc mnie do pionu, przyciągnął mnie bardzo blisko siebie za kołnierz szarej więziennej bluzy z numerem i nazwiskiem. Zajrzał mi głęboko w oczy, mówiąc: 

-Nie udawaj głupka, Diablica- potrząsnął mną mocno. 

-Nie wiem, o co ci chodzi- oznajmiłem spokojnie, odwzajemniając wzrok niebieskich tęczówek.- Możesz mnie puścić?- Zapytałem uprzejmie, starając się nie przeciągać struny, bo wiedziałem, że Szef jako straszny nerwus mógłby wywołać burdę, a ja chodziłbym przez tydzień z ryjem w klapkach. 

Z wściekłą miną odsunął się i odepchnął mnie. Uderzyłem lekko o rurkę piętrowego łóżka i rozejrzałem się po dzielących ze mną celę kiciarzach. Wszyscy obserwowali mnie podejrzliwie. 

-Nie podoba mi się to wszystko- powiedział Szef chłodno.- Od kiedy tu trafiłeś, wszyscy omijają cię z daleka; jakbyś był tu Bogiem. Strażnicy też dziwnie się zachowują, a Naczelnik to już totalnie ohujał. Jakbyś był jego pupilkiem- wyrzucił mi pogardliwie. 

-Pupilkiem.! Dobre sobie- prychnąłem ostro.- Jeśli myślisz, że pijemy sobie kawkę i wpierdalamy ciasteczka, gadając o pierdolomento; to jesteś w błędzie- oznajmiłem zimno patrząc mu w oczy. 

-Uważaj bo ci uwierzę- syknął gniewnie.- Ci kitajcy z Recydywy. Jeszcze nikt nie wyszedł żywy z bójki z nimi. Nikt, poza tobą. Co ciekawsze, wszyscy zastanawiają się; skąd ich znasz i dlaczego nazwałeś ich.. Jak to było..?- dodał podejrzliwym tonem. 

-Smoki- podpowiedział Chwast. 

-Właśnie, Smoki- podjął Szef w zastanowieniu. 

Przeciągnąłem się i wyjmując zza pazuchy piersiówkę, odkręciłem ją i upiłem łyk Cerbera. Chowając ją spowrotem rozejrzałem się po ich twarzach i westchnąłem. 

-Chcecie wiedzieć skąd znam się z Shen'em i resztą... W porządku, opowiem wam; jak to się zaczęło- powiedziałem siadając na materacu. 


Kilka lat wcześniej, budynek organizacji Hydra. 

-To są ci nowi?- Zapytał głos z obcym akcentem, a ja poczułem aromatyczny dym roznoszący się po szerokim pomieszczeniu. Patrząc w lewo z trudem dojrzałem kilka kadzidełek. 

-Tak jest- potwierdził Azjata, który nas przyprowadził. Zobaczyłem, że właściciel pierwszego głosu przywołał go gestem i rzucił coś do ucha niższego rangą.- Rozkaz- odparł usłużnie, gdy tamten skończył mówić i ruszył ku wyjściu. 

W ciszy rozglądałem się po skąpanym w świetle świec pokoju, próbując dostrzec twarz siedzącego na podwyższeniu szefa organizacji, do której miałem wstąpić. Zrobiłem to z braku pomysłu na życie, a poza tym chciałem poczuć adrenalinę i pojeździć trochę na krawędzi. Niezmiernie mnie to kusiło. 

Po lewej, za podwyższeniem usłyszałem spokojne kroki, a z mroku wyłoniła się szczupła postać mężczyzny o krótkich czarnych włosach i oczach w kolorze węgla. 

-Lau, wybierz sobie jedną z ofiar- w głosie Szefa wyczułem wibrującą nutę śmiechu. 

Przybysz nazwany imieniem Lau przeszedł w tę i spowrotem przed naszą piątką, obserwując z zastanowieniem nasze twarze. 

-Ty- przystanął tuż przede mną i zmierzył mnie wzrokiem od góry do dołu.- Wystąp. Jesteś już mój- Oznajmił, a jego chłodny głos z identycznym, jak szefa organizacji, akcentem potoczył się echem po pokoju. Lau cofnął się umożliwiając mi wykonanie rozkazu, a po obu moich stronach usłyszałem westchnienia ulgi, jakby reszta cieszyła się, że nie została wybrana przez tego faceta. 

-Imię- nakazał mi się przedstawić. 

-Gabriel Damon- zarobiłem kijem i zachwiałem się lekko. 

-Od teraz masz się do mnie zwracać Egzekutorze. Zrozumiano?- Zapytał lodowato. 

-Tak jest- zacząłem. Gdy kij kolejny raz świsnął tuż obok, uchyliłem się mówiąc na wydechu- Tak, jest; Egzekutorze. 

-Reszta na bok- syknął Lau. Podszedł do jednej ze ścian i wybrał dwa długie kije o grubym przekroju. Jeden z nich rzucił w moją stronę, podchodząc. Chwytając broń poczułem jej ciężar i spojrzałem na nią z ukosa. 


-Do tamtego z R-ki powiedziałeś Shen, więc co ma z tym wszystkim wspólnego jakiś Lau?- Zapytał powoli Chwast, przywracając mnie do rzeczywistości. 

-Dowiecie się. Mimo, że był to tylko wysoki kawał drewna, był dość lekki i poręczny... Szef organizacji dał sygnał do walki- ciągnąłem opowieść. 


Nie zdążyłem przyjrzeć się dobrze zdobieniom broni, gdy musiałem robić uniki przed jego kijem. Mój przeciwnik, mimo swojej szczupłej, niemalże patykowatej budowy, był bardzo silny i zwinny. Przeskoczył nad moim kijem i zdzielił mnie swoją bronią w ramię tak mocno, że wypuściłem broń z rąk i wylądowałem na ziemi, koziołkując kilka metrów. 

Oszołomiony bólem w ostatniej chwili uniknąłem serii ciosów i zacząłem szukać własnego kija. Oberwałem okrągłym końcem jego broni między łopatki i padłem na podłogę półprzytomny, a w głowie tłukła mi się jedna myśl. 

Znajdź kij, zanim znowu ci przyłoży... 

Otarłem spoconą twarz i odbijając drugą ręką cios Lau'a obróciłem się na plecy i podciąłem mu nogi. Oparł się na  swoim kiju i zapierając broń na podłożu, przeskoczył ją, po czym z kobiecą gracją wylądował na podłodze i biorąc broń w rękę wprawił ją w wir. 

-Podnieś kij- rozkazał Lau wypranym z emocji tonem. 

Wtedy tuż przed sobą zobaczyłem wyglądający na ciężki, wysoki, wykonany z metalu świecznik z palącą się na nim świecą. Zapomniałem o kiju i chwytając przedmiot podniosłem go w powietrze i zacząłem odbijać nim ciosy i atakować Lau'a. 

Przez jego twarz przeszedł drapieżny uśmiech i zrobił coś, czego się nie spodziewałem. Przydepnął ciężki lichtarz i skierował go ku podłodze, po czym wytrącając mi go z rąk, zgasił butem świecę i przeskakując mnie znów zaatakował. Uderzył mnie końcem kija w krzyż, a gdy padłem na kolana założył mi broń na gardle. 

Z pogrążonego w ciemności podwyższenia usłyszałem oklaski i kilka słów w ich języku. 


-Szef organizacji nazwał mnie Tygrysem- odezwałem się po krótkiej chwili, rozglądając się po dzielących ze mną "kwaterę" mężczyznach.- Lau zaczął mnie szkolić, a jakieś kilka miesięcy później pojawił się on. Nazywał się Shen Zhou. 

-To ten Shen z Recydywy?- Zapytał zaskoczony Szef. 

-Tak. Lau zaczął szkolić nas obu równocześnie, więc zaczęliśmy rywalizować ze sobą o względy pierwszego Egzekutora Hydry- oznajmiłem.- Na początku działania organizacji, prócz lewych interesów i brutalności niższych członków specjalizowano nas w walce każdą bronią, jaką moglibyście sobie wyobrazić. Uczono nas zabijać wszystkim, nawet igłą do szycia. Najbardziej wytrzymali członkowie uczyli się przesłuchiwać osoby, które próbowały oszukać mafię... Shen i ja byliśmy w tym najlepszymi z najlepszych. 

Chwast wychylił się lekko do przodu patrząc na mnie z zaciekawieniem, ale zanim zdążył się odezwać, trzeci z mężczyzn, nazywany Szczurem, zapytał: 

-Co dokładnie znaczyło to przesłuchiwanie?- Zaciekawił się. 

-Zajmowałem się torturowaniem ludzi- wzruszyłem ramionami, a Szef wypalił kaszlącym śmiechem. 

-Bujasz w obłokach, Diablica- stwierdził z przekonaniem.- Zmyśliłeś tą historyjkę. 

Wyciągnąłem z kieszonki na piersi papierosy i wsuwając jednego w usta zapaliłem. Powoli i głęboko zaciągnąłem się dymem patrząc mu prosto w oczy. 

-Jesteś tego pewny?- Zapytałem poważnie wwiercając się w niego wzrokiem.- Od powstania Hydry zabiłem ponad trzysta osób. Przez prawie sześć lat, które spędziłem w organizacji za panowania pierwszego Węża o pseudonimie Lotos bez żadnego wahania wykryłem i zabiłem conajmniej trzydziestkę zdrajców. Aż przyszedł tamten dzień...- Powiedziałem w zamyśleniu. 

-Jaki dzień?- Podchwycił Szczur. 

-Dzień, kiedy Leah zabiła Lotosa i przejęła władzę w Hydrze. Myślałem wtedy, że widzę Lau'a i resztę Chińczyków ostatni raz- oznajmiłem powoli.- Wtedy Hydra przeobraziła się całkowicie, a ja... Ja stałem się pierwszym Egzekutorem i prawą ręką Lei oraz najbardziej poszukiwanym mordercą w dziejach Hydry. 

-Teraz to dojebałeś!- Zarechotał Chwast wesoło.- Babsko szefem mafii... Co za pierdolomento..!.- Dusił się ze śmiechu tarzając się po koi. 

-I tu się mylisz- powiedział z zastanowieniem Szef.- Kobiety potrafią być bardziej podłe i okrutne, niż niejeden facet. Znałem jedną taką, bo była moją żoną- powiedział powoli z nieodgadnionym wyrazem twarzy. 

-To dlatego Shen tak się wkurzył, gdy nazwałeś go "maskotką Lau'a"- zauważył Chwast po długiej chwili. 

Skinąłem głową potakująco, paląc papierosa. W tym momencie cela otworzyła się a strażnicy zaczęli nas wyganiać. Nastała pora obiadu. 

***

Więzienna stołówka pękała w szwach. Biorąc swoją tacę zauważyłem, że przy stoliku; który zwykle zajmowaliśmy siedziała banda Shen'a. 

-Chłopaki, czuję bójkę- zauważył podejrzliwie Szczur. 

-Te łajzy zajęły nasz stolik, czy mi się popierdoliło?- Zapytał zaskoczony Chwast zacierając ręce z uciechą w oczach. 

-Nie popierdoliło ci się- rzucił nienawistnie Szef, obserwując spode łba grupę dziesięciu "recydywistów". 

-Ale spuszczę im wpierdol- zasyczał za nim szatyn z naszej celi, którego ochrzczono krótkim przezwiskiem Łoś. 

-Weźcie moją tacę, pogadam z nimi- oznajmiłem, podając tacę Chwastowi wyszedłem z kolejki i spokojnym krokiem szedłem do stolika. Przechodząc pomiędzy jedzącymi osadzonymi czułem na sobie ich zaciekawione spojrzenia. 

-Ni hao, Shen- rzuciłem wyluzowanym tonem opierając się dłońmi o węższy bok stolika. 

-Wynocha. Nie widzisz, że jem?- Warknął w odpowiedzi Shen. 

-Pewnie, że widzę, jak ze smakiem opierdalasz pieczonego kota- odparłem głośno, a po stołówce poniosły się wesołe śmiechy mężczyzn w szaraczkach.- Przechodząc do sedna: zająłeś z kumplami nie swój stolik. 

-Co z tego?- Zapytał bez entuzjazmu Shen świdrując mnie śliwkowymi oczami znad miski zupy. 

-To, że masz trzy sekundy, żeby stąd spadać- odparłem śmiało, a z ust osadzonych wydobył się jednogłośny jęk zdumienia i podziwu.- Więc, jak będzie..? 

Shen spokojnym ruchem odłożył miskę i prostując się spojrzał mi prosto w oczy. 

-Nie warcz, Tygrysie- zasyczał zimno, groźnym tonem; a jeden ze stojących najbliżej młodych strażników obserwował nas uważnie. 

-Bo co?- Zapytałem lekko.- Ukąsisz mnie, Smocza Żmijo?- Rzuciłem uśmiechając się kącikiem ust.- Ostatni raz grzecznie proszę, żebyś przeniósł się z kumplami gdzie indziej, bo inaczej...- W ostatniej chwili uchyliłem się przed frunącą w moją stronę miską gorącej zupy i obracając się posłałem ją kopniakiem w strażnika. Zaraz odbiłem pierwszy z serii morderczych ciosów i blokując ręce Shen'a przyłożyłem mu z głowy. Ogarnął mnie rozjuszony tłum jego kumpli, a osadzeni widząc, że coś się dzieje wstali i wokól nas rozległy się skandujące okrzyki. 

Strażnicy próbowali przepchnąć się przez osadzonych w sam środek wydarzeń, ale rozochoceni bójką więźniowie nie pozwalali zepsuć sobie radochy z emocjonującego widowiska. Szef i reszta jakoś przepchnęli się w pierwszy szereg i obserwowali, jak rozprawiam się z bandą Shen'a. 


Miękko  wskoczyłem na stolik i przechylając mebel, obróciłem go blatem do Kai'a , który szybkim kopniakiem wyrzucił stolik w powietrze. 

-Dalej, Tygrysie- sapnął półgłosem, używając zapraszającego gestu. 

Spokojnie podniosłem się z przyklęku, ale Shen przechodząc między nami wyciągnął rękę na wysokości torsu Kai'a mówiąc w swoim dialekcie: 

-On jest mój- oznajmił chłodno. 

-Deteike zasshu no musuko!.- Odparłem, a wśród osadzonych zapadła pełna napięcia cisza. 

Strażnicy wymienili między sobą zdziwione spojrzenia. 

-Będziesz bronić honoru swojego Mistrza?- Zapytałem Kai'a. 

Ruchem głowy odrzucił z oczu dłuższą grzywkę i uśmiechnął się pogardliwie. 

-Zabiję cię, Tygrysie- powiedział tonem przysięgi.- Każ im zrobić miejsce- warknął. 

-Jiyu-kumite! To lubię!- Zawołałem z uciechą.- Wreszcie zobaczę, czego nauczył cię Shen- zwróciłem się uprzejmie do przeciwnika. 

-Chłopaki, co to jest to coś tam- kumite?- Zapytał Chwast ze zdziwieniem. 

Spokojnie podszedłem do najbliższego starszego strażnika i zamieniłem z nim kilka słów. Celowo wybrałem Azjatę, bo tylko oni szanowali swoją tradycję. Ku zdziwieniu przyglądających się nam kiciarzy strażnik złożył ukłon. Odkłoniłem się uprzejmie, a on poprowadził mnie do Kai'a. 

-Nie powinni walczyć- zauważył Anioł, chwytając strażnika za rękaw. 

-Kumite to nie walka sama w sobie- oznajmił chłodno strażnik. Rzucił do nas jedno słowo. 


Wszyscy zrobili nam miejsce. 

-Sparing ma być uczciwy- oznajmił strażnik spoglądając kątem oka na nas obu. Skinąłem, gdy spojrzał na mnie. Zamierzałem użyć wszystkiego, czego nauczył mnie Lau; żeby wygrać. 

-Gotowi?- Zapytał krótko klawisz. 

-Gotów- rzuciłem w ich dialekcie, Kai skinął tylko głową. 

Azjata w mundurze służby więziennej usunął się i zaczęła się walka. 

-Diablica go rozwałkuje- mruknął Szczur. 

-Zobaczymy- odrzekł Szef, gdy strażnik tłumaczył zasady, które znałem niemal na pamięć.


Unikałem ciosów i kopnięć, niekiedy stosując bloki. 

-Ippon! Borgia- oznajmił klawisz rozdzielając mnie z przeciwnikiem. 

Splunąłem krwią i wybitym zębem odsuwając się. Strażnik dał znak do kolejnej walki. 

Kai natarł dobrze znanym mi stylem Shen'a, który dopingował swojego ucznia jednocześnie dając mu rady. 

-Ippon! Kai!- Oznajmił strażnik znów nas rozdzielając. 

-Ej, co znaczy to całe "pon"?- Zapytał wśród gwaru Chwast. 

-To punkty za dobrze wykonany atak lub blok- wyjaśniłem przez ramię, robiąc unik chwyciłem Kai'a za kostkę i wyrzuciłem go w powietrze. Wśród zdumionych okrzyków wylądował w przyklęku i uśmiechnął się drapieżnie. 

-Nieźle- skomentowałem obchodząc przeciwnika.- Shen jest dobrym mistrzem, ale Lau jest niedościgniony- oznajmiłem ze spokojem. Odbijając pierwszy atak, zablokowałem cios nogi i wyłożyłem przeciwnika na ziemię. 

-Ippon! Borgia- rzucił Azjata w mundurze służby więziennej. 


-Borgia, czterdzieści pięć. Kai, czterdzieści jeden. 

Ukłoniłem się przed pokonanym i w ostatniej sekundzie zdążyłem odbić cios stopy. Odbijając się od podłoża zrobiłem salto i podcinając Kai'a przywaliłem mu w żebra, a kiedy zaczął haustami nabierać powietrza, kantami dłoni go dobiłem. 

-Saigo no ippon. Borgia- wszyscy więźniowie zawyli z radochą. 

-Nie. On jest mój- oznajmił Shen. 

Azjata spojrzał na mnie. Skinąłem głową, mówiąc w ich języku: 

-Żadnych zasad. Tak, jak nas uczył; Shen- rzuciłem krótko.- Bez zasad, Chan!- Zwróciłem się do strażnika. 

-To grozi burdą, nie pozwalam- obaj ukłoniliśmy się składając recę jak do modlitwy.- Rozumiem. Męska walka- odkłonił się spokojnie- ale ma być uczciwie. 

-ŻADNYCH zasad. To nie jest uczciwa walka. To walka Mafii- oznajmiłem.- Jestem Tygrys- bezczelnie zapaliłem papierosa, a reszta bloku zawyła.

-Jestem Smocza Żmija- kitajcy z R-ki podnieśli wrzask. 

-To się źle skończy- powiedział "Bóg" z namysłem. 

-Czym się przejmujesz? Najwyżej obaj wylądują w izolatkach- oznajmił beznamiętnie Anioł. 

-W imię Mistrza, nigdy się nie poddam i nie przyniosę mu hańby. Nawet, jeśli przegram- powiedziałem w ich języku z powagą, a azjatycki strażnik był zaskoczony moją znajomością ich języka. 

-Zabiję cię Tygrysie- warknął Shen. 

-Witaj w piekle, Smocza Żmijo- rzuciłem uśmiechając się kątem ust. 

I się zaczęło... 

[***] 

Nie wiem, jak nasza walka wyglądała z perspektywy innych, ale nie skupiałem się na tym. Bardziej koncentrowałem się na ciosach, blokach i kontrach; bo "walka mafii" nie była już zwyczajnym sparingiem kumite. Dla znawców był to pojedynek na śmierć i życie. 

-DIA-BLI-CA! DIA-BLI-CA!- Skandowali więźniowie mojego bloku. 

Wyłożyłem Shen'a i przywaliłem mu pod żebra. 

-Odpuszczasz, dang fu?- Zapytałem. 

-Zanim skończymy przestaniesz warczeć, Tygrysie- odparł zimno, podnosząc się z trudem na nogi zaatakował 


Przeskoczyłem kolejny stół i tuż przed przerażonym strażnikiem wywróciłem go blatem do frunącego Shen'a. Wylądował na górnej krawędzi i przewrócił mebel do pierwotnej pozycji, po czym wisząc na rękach, zajrzał pod spód. 

Dosłownie sekundę wcześniej zdążyłem ślizgnąć po płytkach podłogi. Jadąc po śliskim podłożu, podniosłem się na nogi i wstałem hamując piętami, a strażnik, który sędziował kumite aż gwizdnął przez zęby z podziwu. 

-Tu jestem, dang fu!- Zawołałem wesoło, a Shen natarł na mnie z impetem. 

Rozłożyłem go w trzech ruchach 

-Pierwsza lekcja: pohamuj swój gniew- wyłożyłem go na płytki.- Druga lekcja: nie pozwól uczuciom nad sobą zapanować i obracaj je przeciwko temu, z którym walczysz- przycisnąłem go mocno kolanem do podłogi, zakładając mu jednocześnie chwyt unieruchamiający, czyli wykręcając jego wyprostowaną prawą rękę w tył.- Lekcja trzecia: jeśli masz okazję: zabij; a nie tylko o tym gadasz. Głównie przez to robisz się słaby, Shen- docisnąłem go mocniej do chłodnych płytek, uśmiechając się przekornie. 

-Jeszcze tego pożałujesz, Tygrysie- warknął lodowato. 

-Czekam na kolejny sparing; Smocza Żmijo- odparłem pozwalając strażnikom go przejąć. 


-To było zajebiste- skomentował Chwast.

-Totalnie zajebiste- poprawił Szef. 

-Totalnie popieram- stwierdził z przekonaniem Szczur. 

- Zwracam honor, Diablica- Szef spojrzał na mnie chwytając mocno moje ramię. Skinąłem głową w podziękowaniu. 

W tym momencie tuż za sobą usłyszałem miarowe oklaski. 

-Czy już kiedyś nie mówiłem, że cię rozszarpię, Dieter?- Zapytałem chłodno. 

-Po prostu, po koleżeńsku chciałem ci pogratulować rozjechania dwóch Smoków. Tak, wiesz; po starej znajomości- czułem, że D uśmiecha się pogardliwie. 

-Odpuść, bo i ciebie rozjadę, śmieciu- oznajmiłem lodowato.- Idź cuchnąć tam, gdzie mnie nie ma- odparłem tajemniczo. 

-Mam im powiedzieć, kim jesteś?- Odparł Dieter. 

Szybkim ruchem odwróciłem się wraz z krzesłem i zmierzyłem ex Węża długim spojrzeniem. 

-Wolę być kimś, niż czymś; jak ty- odparłem zimno.- Zjeżdżaj, Dieter. 

Strażnicy widząc, że znów robi się gorąco podeszli. 

-Przestańcie sprawiać problemy- Anioł spojrzał na D, a potem na mnie. 

-Bardzo proszę, żebyście trzymali to coś jak najdalej ode mnie- odpowiedziałem z odrazą, odchodząc wraz z resztą. 

-Damon- przystanąłem, a reszta celi spojrzała na mnie zaskoczona- Lau ma chrapkę na tę twoją sukę- zauważył uśmiechając się podle. 

Odwróciłem się i podchodząc szybkim krokiem przywaliłem mu mocno pięścią w zęby. Dieter wylądował na podłodze, a ja przycisnąłem go butem.  

-Nazwij ją w ten sposób jeszcze raz, a...- Warknąłem wściekle. 

-A co? Wypijesz mnie do sucha? Wyrwiesz mi serce?- Zapytał wesoło, a wśród strażników i najbliższych kiciarzy przeszedł szmer rozmów. 

-Nie tknąłbym takiego śmiecia, jak ty; cuchnąca imitacjo człowieka- oznajmiłem zimno, odwracając się zatoczyłem się mocno. Szef podtrzymał mnie w pionie. 


Cela. 

-O czym gadał ten facet?- Zapytał kwadrans później Szczur. 

Wiedziałem, że nie odpuszczą, póki nie dowiedzą się prawdy. Na pewno zauważyli, że więziennego żarcia prawie nie ruszam i wiedzieli, że coś tutaj nie gra. 

-Kto?- Udałem rozkojarzenie. 

-Ten Dieter- odezwał się Chwast podejrzliwie.- Diablica, coś tu nie pasuje... 

Spojrzałem nań, mówiąc: 

-Naczelnik zabronił mi o tym gadać- odparłem niechętnie. 

-Nie ufasz nam, to zjeżdżaj do innej celi- warknął Szef. Pchnął mnie mocno, a ja odbiłem się od zamkniętych drzwi. 

Przez dłuższy czas obserwowałem go w ciszy, zastanawiając się; czy... 

Oberwałem znowu, tym razem w żebra. 

-Jak ci mało, to dołożę. Dopiero się rozkręcam- syknął. 

-Nie prowokuj mnie, Szef- odpowiedziałem próbując się opanować. Głód znowu dawał o sobie znać, a głowę chciało mi po prostu rozsadzić. 

-Kto tu kogo prowokuje?- Warknął rozdrażnionym tonem, szykując się do kolejnego ciosu.- Gadaj o co chodzi. 

-Nie chcecie wiedzieć- powiedziałem, kręcąc głową. Uchyliłem się przed pięścią i unieruchomiłem go wciskając faceta w drzwi. 

-Puszczaj! Chłopaki... On jest lodowaty- zaczął zszokowany. 

Szef pachniał dziwnie słodko. Moje ciało zaczęło wariować z głodu. 

Odsunąłem się gwałtownie, puszczając go i opierając się o przeciwległą ścianę wstrzymałem na chwilę oddech. 

-Co ci jest..??- Szczur chciał podejść, ale warknąłem: 

-Nie zbliżaj się- poczułem słabość w nogach i z trudem utrzymałem równowagę. Zaciskając dłoń na rurze piętrowej koi, rozpiąłem lekko bluzę szaraczka.- Nie podchodź- zataczając się przeszedłem pomiędzy nimi i padłem na koję oddychając ciężko. 

-Jezu..- wymamrotał Rak, który zwykle trzymał się na uboczu, przechylił się z górnej koi- Patrzcie na jego oczy...- Wyszeptał zdumiony. 

-Co ty bredzisz?- Zaczął Szef.- O, KURWA- jęknął wystraszony. 

W tym momencie strażnik otworzył celę i stanął, jak wryty z pałką w dłoni. 

-No, nie... Tylko nie na mojej zmianie- jęknął Anioł.- Odsunąć się- rozkazał i rzucił po cichu kilka przekleństw podchodząc do mnie sięgnął pod koję i szybkim ruchem wysunął spod koca lodówkę.